piątek, 31 grudnia 2010

Żadnych postanowień



Żeby było jasne - nie znoszę Sylwestra, całej tej przymusowej zabawy i niepotrzebnej pompy. Koniec czy początek Nowego Roku to dla mnie żadna specjalna data, staram się zwykle doczekać do północy i sobie potem odpuszczam.
Podobnie z noworocznymi postanowieniami, nie wiem czemu akurat teraz mielibyśmy sobie coś przyrzekać, trochę mnie to bawi.

Jakiś czas temu tak bez okazji postanowiłam sobie kupować jedzenie prawdziwe. Unikać jak ognia wszelkich instantów, konserwantów, kupowania jajek, mięsa i owoców niewiadomego pochodzenia. Idealnie w te założenia wpisała się książka, która wpadła mi niedługo potem w ręce. Mało u nas znana, za Oceanem zrobiła furorę. Michael Pollan, dziennikarz NY Timesa, zajmujący się tematyką żywienia, napisał książkę "W obronie jedzenia", która czarno na białym pokazuje nam, że zmierzamy do samozagłady. Coraz mniej mamy wpływ na to co jemy, nie znamy połowy składowych produktów, które pochłaniamy - bo kto wie, co znaczą wszystkie E i inne cuda wkładane przykładowo w chipsy? Jeszcze pół biedy, gdy jest to pożywienie, które w oczywisty sposób nie jest naturalne - znowu posłużę się przykładem chipsów - ale co zrobić, gdy mięso, warzywa i owoce zawierają związki chemiczne na dłuższą metę niekorzystne dla naszego zdrowia?



Pollan pisze, że dietetyzm jest wielką chorobą XXI wieku. Odkąd w USA zastosowano zasady współczesnej dietetyki, społeczeństwo przytyło! Bo o wiele łatwiej umieścić na opakowaniu chrupek oznaczenie - dietetyczne, 'zalecane przez ministerstwo zdrowia', niż w ten sam sposób reklamować marchewkę... A pokolenie właśnie narodzonych dzieci będzie pierwszym w historii ludzkości, które może nie przeżyć wiekiem swoich rodziców, bo długość życia człowieka niestety będzie się skracała.

Książka jest niezwykle pesymistyczna w wymowie, ale daje też zdrowe otrzeźwienie. Co możemy zrobić? Po pierwsze, Pollan radzi nie kupować niczego, czego nasza babcia bałaby się tknąć. Ona pewnie nawet nie wiedziałaby czym jest większość dziwnych rzeczy typu 'cukierki z tubki'.
Opierać swój jadłospis na produktach podstawowych i ich kombinacjach. Nie kupować chleba, warzyw, owoców, mięsa, jajek w marketach, pofatygować się na rynek, do chłopa, który sam to wszystko wyhodował albo chociaż przywiózł ze skupu rolniczego. I jeszcze jedno - unikać wszystkiego co dietetyczne, odchudzone i opatrzone zapewnieniem o wyjątkowych właściwościach zdrowotnych...

Nie przygotowuję w tym roku nic na Sylwestra, idę 'na gotowe'. Ale może komuś ten przepis się przyda, to fajna i prosta przystawka.

Mozzarellki z groszkiem



Składniki:
1 paczka małych mozzarelli
pół paczki mrożonego zielonego groszku
pęczek brokułów
10 dag tartego parmezanu lub innego twardego sera
2 łyżki masła
1 jajko
2 gałązki natki pietruszki
gałązka bazylii
gałązka mięty
bułka tarta
olej do smażenia
sól, pieprz

Przygotowanie:
Brokuły i groszek ugotować najlepiej na parze. W salaterce roztrzepać jajko, wymieszać z parmezanem i posiekanymi ziołami. Doprawić solą i pieprzem. Mozzarellki maczać w masie jajeczno-serowej, obtaczać w bułce i smażyć na złoto w głębokiej patelni. Wyjmować łyżką cedzakową i osączać na papierowym ręczniku. Podawać z gorącym groszkiem i brokułami polanymi stopionym masłem.
Można podawać jako przystawkę także na zimno.

piątek, 24 grudnia 2010

Piernik od Amaro


Jak lubicie rozpakowywać prezenty? Szybko i niecierpliwie rozrywać papier, rozrzucając go dookoła czy powoli i delikatnie, celebrując chwilę? Ja lubię powoli, żeby ten moment jeszcze przeciągnąć w czasie. A potem lubię sobie taki prezent/y ustawić gdzieś na stole czy biurku i na niego spoglądać - jednym słowem, musi on swoje troszkę odstać zanim zacznę go używać czy schowam go do szafy. Taki okres ochronny na niego sobie robię. Jedno z małych dziwactw:)

Na święta zdążyłam zrobić w tym roku tylko piernik, i to dlatego, że z wyprzedzeniem. Nie mam tym razem specjalnie świątecznego nastroju, nie zdążyłam się wczuć w klimat ani odpowiednio nastroić. I jeszcze to, że to tylko weekend sprawia, że już widzę na horyzoncie poniedziałek i powrót do normalności.

Ale nawet jeśli mamy tylko te 3 dni, postarajmy się żeby było uroczyście, na ile się da. Mnie pomaga w tym zapach, korzenne przyprawy zdziałają cuda w tym temacie.

Poniżej przepis na piernik według Wojciecha Modesta Amaro, który mnie swoją kuchnią nie zachwyca, ale tym razem akurat nie cudował z pianką o smaku piernikowym, tylko zaproponował normalny wypiek. Piernik po odstaniu tygodnia jest miękki, lekko wilgotny, niezbyt ciężki.

Życzę wszystkim jak najwięcej czasu dla siebie i umiejętności celebrowania wolnych chwil.

Świąteczny piernik



Składniki:
500 gr mąki pszennej
50 gr cukru trzcinowego
50 gr cukru muscovado (Amaro dał 100 gr cukru białego)
200 gr miodu - dałam lipowy
150 gr masła
4 jaja
50 ml kwaśnej śmietany
3 łyżeczki przyprawy piernikowej
1 łyżeczka sody oczyszczonej
2 łyżeczki kakao

Przygotowanie:
Masło utrzeć z cukrem, w trakcie dodawać po 1 żółtku. Podgrzać miód i wlać go do masy - ponownie utrzeć. Pod koniec dodać śmietanę.
W misce wymieszać wszystkie sypkie składniki i powoli dodawać je do płynnej masy.
Ubić 4 białka na pianę i delikatnie je wymieszać z ciastem.
Nasmarować keksówkę masłem i przelać do niej ciasto.
Piec ok. 50 minut w temperaturze ok. 170 stopni.
Sprawdzać czy ciasto doszło patyczkiem.
Piernik można potem przekładać powidłami śliwkowymi i polać czekoladą. Ja jednak nie miałam na to ochoty - wolę tym razem sam smak piernika, bez dodatków.


Wesołych Świąt!

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Mój pierwszy sernik


Nigdy nie byłam i nie zostanę zdeklarowaną fanką serników, ja należę raczej do tych co wolą ciasta kruche albo ciężkie czekoladowe. Ale czasami miewam na sernik ochotę i to ciasto jest tego wynikiem.
Przekopałam się przez jakieś 20 przepisów z internetu, wiedziałam czego szukam, i zdecydowałam się na sernik Kasi z bloga "Gotuję bo lubię", przepis jest tutaj.
Udał mi się nadspodziewanie dobrze, aksamitny, z nutą cynamonu i grubą polewą czekoladową na wierzchu - i wyglądał tak pięknie i świątecznie, że szkoda mi go było kroić. W przepisie zmieniłam:
* dodałam ok. 1 łyżeczki cynamonu do spodu ciasta, goździki i trochę więcej ciastek
* do samego ciasta dałam masę krówkową orzechową i nie było konieczności podgrzewania jej
* wierzch zrobiłam z roztopionej całej tabliczki czekolady z łyżką masła i jak zastygał posypałam go płatkami migdałowymi

Ostatnio opuściłam się w blogowaniu swoim i zaglądaniu na inne blogi, czasowo po prostu nie wyrabiam. Codziennie podróżuję PKP i w sumie mam wrażenie, że więcej czasu spędzam w pociągu niż w samej pracy - bo tam czas płynie szybko. Ile to się można w pociągach nasłuchać i napatrzeć! Bezcenne! Te dialogi, cały przekrój dziwnych i dziwacznych zachowań ludzkich, twarzy za które reżyser castingu filmowego dałby się pokroić.
Tak sobie myślę, że wspólna podróż, nawet taka krótka, to jest pewnego rodzaju romans. Szczególnie widać to, gdy samemu już się siedzi w przedziale i zaczynają zbierać się ludzie. Co sprawia, że mając jeszcze wolne miejsca w innych przedziałach, ludzie siadają akurat w tym przedziale? Co sprawia, że ja pchnięta impulsem, błyskawicznie decyduję czy otworzyć drzwi czy iść dalej? Decyduje tylko ułamek sekundy... Bywa, że w przedziale robi się fajna atmosfera, można zamienić z ludźmi kilka słów, a czasem jest gęsto że można nożem kroić. Bawi mnie czasem obstawianie na kogo trafię tym razem...

Sernik 'dulce de leche'



Składniki:
Spód:
paczka herbatników digestive + 1/2 paczki herbatników Bebe
100 g masła
1 łyżeczka cynamonu, szczypta goździków

Masa serowa:
1 kg twarogu President
1 szklanka cukru
4 jajka
kubeczek kremówki - Bakoma
1 puszka masy krówkowej orzechowej
1 budyń waniliowy

Wierzch:
tabliczka gorzkiej czekolady + 1 łyżka masła
garść płatków migdałów

Przygotowanie:
Ciastka mielimy w torebce na proszek - najlepiej tłuczkiem, dodajemy cynamon i goździki i roztopione masło. Taką masą wykładamy tortownicę, dociskamy dokładnie tłuczkiem do ziemniaków i wstawiamy do lodówki. Ser ubijamy z cukrem, dodajemy jajka, kremówkę, kajmak i wsypujemy budyń. Całość miksujemy jeszcze chwilę i wylewamy na spód z ciastek. Pieczemy w temperaturze 180 stopni ok. 70 minut. Ja na 10 minut przed końcem wyłączyłam górne grzałki. Odstawiamy na noc do lodówki.




Nazajutrz roztapiamy czekoladę z masłem, smarujemy ciasto i posypujemy płatkami. Trzymamy je potem w lodówce.
Wbrew pozorom, tak jak pisze Kasia, ciasto wcale nie jest za słodkie, jest w sam raz, delikatne i puszyste.

sobota, 18 grudnia 2010

Ożywianie tradycji - ryba po chińsku



Nie wiem jak u was, ale u nas tradycyjne potrawy przez lata ewoluują. Są oczywiście takie dania, które są świętością - jak zupa grzybowa - ale inne z czasem zostają zamieniane na wersje unowocześnione. Obok ryb goszczą owoce morza, małże, sałatka krabowa i obowiązkowo wątróbka z dorsza (niestety...)
W domach moich znajomych jest tak samo - na straży tradycji zwykle stoją babcie, gdy ich zabraknie, spis dań modyfikuje się. Nie całkowicie oczywiście, ale pewne potrawy znikają bezpowrotnie, na przykład znienawidzona przez mnie ryba w galarecie...

Ja mam w tym roku wyjątkowo mało czasu na świąteczne przygotowania. Ledwo starcza go żeby kupić prezenty, a o sprzątaniu czy budowaniu nastroju świątecznego muszę zapomnieć, bo w tygodniu wcale nie ma mnie teraz w domu. Tę rybę przygotowałam kilka tygodnie temu z myślę o świętach - na pewno będzie powtórka choćbym miała robić to w nocy.

Danie jest alternatywą dla karpia - którego nie każdy lubi, bo można je podawać na ciepło, albo jako przystawkę na zimno i także nic nie traci na smaku. Rozbija nudę wigilijnego stołu i jest tak kolorowe, że przysłania inne potrawy.

Ryba po chińsku



Składniki:
70 dkg płatów morszczuka lub innej ryby o zwartym mięsie
3 jaja
mąka ziemniaczana - 2 płaskie łyżeczki do sosu + 2 kolejne do ciasta
mąka pszenna - 3 łyżeczki
proszek do pieczenia - 1 płaska łyżeczka
ananasy w puszce
papryka konserwowa
3 marchewki
1 duża cebula
2-3 ząbki czosnku
1 szklanka bulionu warzywnego
7 łyżeczek octu winnego
3 łyżeczki sosu sojowego

Przygotowanie:

Sos: Marchew zetrzeć na dużych oczkach tarki. Paprykę pokroić w paski, a ananasa w kostkę.
Cebulę pokrojoną w piórka i zmiażdżony czosnek, smażymy w dużym rondlu na oleju, dodajemy marchew, przesmażamy i wlewamy bulion. Próżymy 15 minut. Dodajemy paprykę, ananasa razem z sokiem i zagotowujemy. Dodajemy ocet winny i sos sojowy. Następnie rozdrabniamy 2 płaskie łyżeczki mąki ziemniaczanej w zimnej wodzie, wlewamy do sosu i zagotowujemy. Odstawiamy.

Ciasto:
Jaja roztrzepać z 2 łyżeczkami mąki ziemniaczanej, 3 łyżeczkami mąki pszennej i płaską łyżeczką proszku do pieczenia.

Kawałki ryby zanurzamy w cieście i smażymy. Na każdy kawałek ryby nakładamy przygotowany sos.

niedziela, 12 grudnia 2010

Caldo verde - jarmuż na liscie zakupów



Mało kto wie jak wygląda, a jeszcze mniej co z nim zrobić albo jak smakuje. Niektórzy używają go jako odmianę dekoracyjnej sałaty, która po imprezie ląduje w koszu. Wielka szkoda, bo jarmuż ma nam sporo do zaoferowania. Witamina A, K i C, beta-karoteny, wapń i żelazo, ma silne właściwości przeciwzapalne i i sporo przeciwutleniaczy. Łatwiej będzie nam uświadomić sobie jego możliwości, gdy wiemy już, że należy do rodziny kapuścianych warzyw - świetnie więc sprawdza się w zupach i sałatkach. Ja dostrzegam go w sklepach dwa razy do roku - wczesną wiosną i w okolicach końca października - grudnia (po przymrozkach podobno jest najsłodszy). Macie więc ostatnią chwilę, żeby go spróbować. Chyba, że traficie na taki sprowadzany z Portugalii, Holandii czy Brazylii, gdzie jest bardzo popularny.

Jarmuż jest piękny - ma głęboki, ciemnozielony kolor, zwartą strukturę i karbowania na listkach. Jest sztywny, twardy, dlatego na surowo raczej się go nie jada. Po opłukaniu powinno się odciąć nożykiem liście od łodyg i posiekać je. Smakuje trochę jak kapusta albo nawet brokuły. Ma ostry, lekko goryczkowy smak, powiedziałabym też, że zawiera nuty orzechowe. Pokrojony drobno i sparzony pasuje do zwykłej tradycyjnej sałatki warzywnej, można go też podsmażyć z ostrymi kiełbaskami, ryżem, orzechami ziemnymi i sosem sojowym - mięknie wtedy w smażeniu i traci swoją lekko gumowatą strukturę.

Tu proponuję dziś tradycyjne caldo verde, portugalską potrawę - taki zielony kapuśniak.

Caldo verde




Składniki:
200 gr jarmużu, opłukanego i posiekanego w paski
4-5 ziemniaków
3 ząbki czosnku
200 gr kiełbasy z dużą ilością czosnku i pieprzu
1/2 puszki czerwonej fasoli (raczej powinna być biała, ale ja wolę tę)
litr bulionu z kury
gałka muszkatołowa, można podsypać też cząbru i majeranku
sól, pieprz, kilka łyżek oliwy

Przygotowanie:
Ziemniaki kroimy w kawałki, czosnek miażdżymy. Zalewamy to w garnku bulionem i gotujemy do miękkości ziemniaków. Po wyłączeniu rozgniatamy w zupie ziemniaki tłuczkiem, ma wyjść z tego mniej więcej puree. Wtedy dodajemy posiekany jarmuż i gotujemy z 10-15 minut do miękkości kapusty. W międzyczasie pokrojoną w plasterki kiełbasę podsmażamy na oliwie i wrzucamy do zupy. Dodajemy też przyprawy a na końcu odsączoną fasolę. Danie możemy posypać świeżą kolendrą.
Zupa jest ostra, sycąca dzięki ziemniakom i bardzo rozgrzewająca.

Zachęcam do eksperymentów z jarmużem, jak człowiek raz zacznie to okazuje się, że naprawdę wiele można z nim zdziałać.

środa, 8 grudnia 2010

Marchwiowe czy marchwiowe?



Jakoś tak się utarło mówić, że ciasto to przyszło do nas z Ameryki. Podobno faktycznie tak było, chociaż ja na swoich lekcjach angielskiego uczyłam się też, że jada się je i w Wielkiej Brytanii. Czemu marchew? Bo w biednych czasach o marchew było najłatwiej - czasami źródło najlepszych przepisów okazuje się tak bardzo banalne...

Niektórzy nazywają je chlebkiem - jak bananowy czy kokosowy, jedni sypią do przepisów mąkę, inni leją miód a inni oliwę. Jedni polewają gorzką czekoladą (ja tak robię) lub lukrem a jeszcze inni robią grubą polewę ze słodkiego serka białego. Tradycyjnego przepisu chyba brak, wszędzie krąży cała masa zmutowanych, robionych po swojemu - domowemu - sposobów.



My miałyśmy 2 różne przepisy, oba kombinowane z kilku innych. W 2 kolejne tygodnie robiłyśmy kolejne ciasta. Polecam ten sposób, łatwiej odnaleźć smak, którego intuicyjnie szukamy. Ja wolałam ciasto z pierwszego wypieku, choć trochę się spiekło (jest z nim ten problem, że na zewnątrz jeszcze się dopieka w środek ma już dosyć) - było dla mnie lżejsze niż drugie, bardzo aromatyczne ale i miękkie oraz nasączone - to wolała moja mama.
Miałam jeszcze próbujących przy pierwszym cieście, ale nie załapali się już na drugie, więc ich zdanie nie będzie tu brane pod uwagę:)

Dla mnie marchwiowe ciasto to jednak okolice świąt. Jeśli nie chce się komuś robić piernika albo zrobi go i nie może on dotrwać świąt, to marchwiowe ciasto z korzenną przyprawą i bakaliami też się sprawdzi.

Jak zobaczycie poniżej, przepisy niewiele się różnią - ale to zupełnie inne ciasta. Dopiero tu widać, jak bardzo ważne jest trzymanie się proporcji, niby drobne zmiany a nie wyjdzie nam to samo...

Uwaga: pierwsze zdjęcie w poście jest z przepisu 2, dwa kolejne z 1 przepisu, i ostatnie z 2.

Ciasto marchwiowe I




Składniki:
3 szklanki marchwi startej na drobnych oczkach
1 1/4 szklanki zmielonych orzechów włoskich
2 szklanki cukru
2 szklanki mąki
5 jaj
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka cynamonu
rodzynki 'na oko'
starta skórka z cytryny
1/2 szklanki oleju
1 gorzka czekolada
garść krokantu do ozdoby

Przygotowanie:
Ubić pianę z białek. Osobno ubić żółtka z cukrem. Dodać olej, mąkę z proszkiem, sodą i cynamonem. Dosypać marchew, rodzynki i orzechy. Wymieszać dokładnie. Dodać pianę i lekko wymieszać. Piec w 180 st. ok. godzinę. Radzę nie patrzeć na wierzch, tylko kontrolować sprawę patyczkiem. Forma duża, prostokątna. Ciasto należy polać roztopioną czekoladą i posypać orzeszkami.

Ciasto marchwiowe II



Składniki:
200 gr zmielonych orzechów włoskich
100 gr zmielonych migdałów
300 gr startej marchewki
300 gr cukru pudru
6 jajek
2 czubate łyżki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
starta skórka z cytryny
czubata łyżeczka cynamonu
rodzynki - dowolna ilość
1 gorzka czekolada do polewy + łyżka masła

Przygotowanie:
Ubić na sztywno białka. Osobno utrzeć żółtka z cukrem. Dodać pozostałe składniki i dokładnie wymieszać. Następnie dodać pianę z białek i znów delikatnie wymieszać. Przelać ciasto do wysmarowanej formy i piec w piekarniku nagrzanym do 180 st. około godziny. Formę wybrałyśmy okrągłą o średnicy 26 cm. Na ostudzone ciasto wylać roztopioną z łyżką masła czekoladę.

piątek, 3 grudnia 2010

Po łyżce miodu



Nie wyobrażam sobie zimy bez osłody miodu. To pierniki z miodem czy bułka z masłem posmarowana miodem. Nie ma jak herbata z miodem i cytryną (choć nie powinno się dodawać miodu do gorącego, bo traci swoje właściwości)!
Nie wiem czy wy tak robicie, ale ja, jak mam spierzchnięte usta, smaruję je miodem i tak chodzę po mieszkaniu, ukradkiem go zlizując. Taka powoli dawkowana słodycz...

Chyba nikogo nie muszę przekonywać do kupowania miodu, przekonywać za to warto do tego, żeby nie kupować ich byle gdzie. Naprawdę nie warto tego robić w marketach, gdzie czasem wprost na etykiecie możemy dowiedzieć się, że to produkt miodopodobny. Ja najchętniej kupuję je na rynku, gdzie stoi sobie pan co przywiózł danej soboty kilka litrów miodu i ma dostępne raptem ze trzy odmiany. Jak go można zapytać na miejscu co i jak z tym miodem, gdzie pasieka i o co chodzi z tą krystalizacją, to od razu taki miód nabiera dla mnie wiarygodności. Niepotrzebny wtedy papierkowy certyfikat.

A o co chodzi z tą krystalizacją? Kiedyś myślałam, że miód to musi być płynny i irytowało mnie, że osadza się na ściankach słoika. Teraz krystalizacja jest dla mnie gwarancją, że miód jest naturalny. Stopień i szybkość jego krystalizacji zależy od stosunku glukozy do fruktozy w miodzie. I tak, jedne miody już po kilku dniach zaczynają się zasklepiać (jak rzepakowy) a inne, jak akacjowy czy spadziowy, mogą być płynne nawet do około roku.
Ciekawe, że teraz podobno bywają naturalne miody, które nie ulegają długo krystalizacji, bo pszczelarze ulegają naciskom klientów i stosują dekrystalizatory, czyli przed rozlaniem miodów do słoików podgrzewają je do wysokiej temperatury, żeby ładnie wyglądały w momencie kupna. Z czasem jednak i te się 'zcukrzają'.

Ja właściwie cały czas używam lipowego, ale z rzadka robię sobie odmianę z gryczanym - podobno polecanym przy nerwicach;-). Ostatnio popularne są różne cuda z dodatkiem wanilii czy lawendy, ale nie jestem do nich przekonana w wersji sklepowej. Chyba im prościej, tym lepiej.

Dziś przepis z łyżką miodu - pochodzi z bloga "Moje Wypieki"

Muffiny z gruszkami i imbirem



Składniki:
250 gr mąki pszennej - czyli 1 i 2/3 szklanki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
150 gr drobnego cukru - czyli jakieś 2/3 szklanki, może trochę mniej
75 gr jasnego brązowego cukru + do posypania muffin przed pieczeniem
1 łyżeczka imbiru mielonego
140 ml kwaśnej śmietany
125 ml oleju
1 łyżka miodu
2 jajka
2 gruszki, obrane i pokrojone w kostkę

Przygotowanie:
W jednym naczyniu wymieszać składniki suche: mąkę, proszek do pieczenia, cukier biały i brązowy, imbir.
W drugim naczyniu wymieszać składniki mokre: olej, roztrzepane jajka, śmietanę, miód. Połączyć ze składnikami suchymi, krótko wymieszać, tylko do połączenia składników. Dodać pokrojone gruszki i wymieszać.

Naszykować formę na muffiny, wyłożyć ją papilotkami, rozlać ciasto do ok. 2/3 wysokości foremki i posypać brązowym cukrem każdy niewyrostek.

Piec w temperaturze 200 stopni jakieś 20-25 minut aż się zezłocą. Muffiny są wilgotne w środku, niezbyt słodkie - wytrzymują 3 dni po upieczeniu.

wtorek, 30 listopada 2010

Biała ślepota



No to nas zasypało... Słowo tygodnia - inercja! Panuje jakiś bezczas, wyłączenie z normalnego trybu funkcjonowania. Wyznaczanie spotkań na daną godzinę odbywa się w stylu czasów, gdy zegarków jeszcze nie było - jak dotrę, to będę. Ludzie mają w końcu o czym rozmawiać z nieznajomymi na przystankach, kierowcy zatrzymują się na zasypanych poboczach, żeby zebrać z drogi pogubionych przechodniów.
Jest inaczej, nawet jeśli trudniej, a dla mnie to jednak pozytyw. Jak się tak patrzy na zasypany świat, to ma się wrażenie odświętności, oczyszczenia. Na mnie śnieg wpływa pocieszająco, jakby świat mówił, że wszystko będzie dobrze...

A jak już wróci się do domu po tym brodzeniu w śniegu, pieką uszy i bolą łydki od powolnego marszu, ciało aż błaga o ciepłą zupę!

Zupa curry



Składniki:
filet z piersi kurczaka
10 dag ryżu parabolicznego
2 cebule
4 marchewki
15 dag grzybów shiitake (inaczej poku), ale można je też zastąpić pieczarkami brunatnymi w razie problemów zaopatrzeniowych
2 łyżki przyprawy curry
natka pietruszki
2 litry wywaru warzywnego
opakowanie mrożonego groszku
mały kubek śmietany 18%
sól, pieprz

Przygotowanie:
Ryż ugotować na pół twardo, odsączyć.
Pierś pokroić w kostkę, przyprawić solą i pieprzem, obsmażyć na oleju.

Obrane cebule podzielić na ćwiartki, marchewki pokroić w plasterki, a grzyby w paseczki. W garnku składniki obsmażyć, posypać curry i zalać wywarem warzywnym. Gotować na małym ogniu 15 min. Dodać mięso i zamrożony groszek, pogotować jeszcze 10 minut. Zaprawić śmietaną. Dodać ryż, podgrzać i na talerzu posypać posiekaną natką pietruszki.

czwartek, 25 listopada 2010

Nawet w kuchni musi być modnie



Ponieważ gotowanie domowe jest coraz bardziej popularne, powstaje coraz więcej 'niezbędnych' gadżetów, które na tym żerują.
Najnowsza propozycja, która wpadła mi w oko to fartuszki Cookie, zaprojektowane przez polski sklep 'Look Like Cookie'. Jest osiem modeli, z czego dwa są męskie. Fartuchy mają różne rozmiary, wszystkie jednak są śnieżnobiałe, i stylowo skrojone. Może nie według trendów z tego sezonu, bo z założenia powinny chyba starczyć na dłużej, ale wyglądają modnie - są zupełnym zaprzeczeniem typowej podomki lub stylonowego cuda w groszki z falbankami na ramionach -(moje wyobrażenie o fartuszku).



Pomysł ciekawy, choć propozycja żeby nakładać go na bieliznę lub na gołe ciało trochę śmieszna, kto gotuje to wie o co chodzi. Nikt normalny nie robi tego w szpilkach, kręcąc pupą przed swoją widownią. Wtedy chyba naprawdę nie o jedzenie chodzi...
Sporym minusem jest cena - bo jednak 150 - 200 zł wolałabym wydać na ciuch prawdziwy albo na jakieś fajne akcesoria kuchenne.
Może więc dobre to na prezent? Ja bym się nie obraziła, chociaż obawiam się, że nie chcąc go pobrudzić, trzymałabym go stale w szafie. Nie mam do ubrania nic białego (może gdyby sprzedawano je w wersji czarnej?), i nigdy nie zakładam fartucha - po prostu jakoś się nie brudzę.

Podsumowując, pomysł fajny, marketingowo nośny, tylko chyba niezbyt sprawdzi się w praktyce.
Ale, oceńcie sami... - www.looklikecookie.com

Zdjęcia: mat. promocyjne

poniedziałek, 22 listopada 2010

Uczyć się od najlepszych



Jak już piec, to zapatrując się na mistrzów. Nie mam wybitnych uzdolnień w kierunku pieczenia ciast. Wszystkie, które robię, wychodzą mi bardzo dobre, ale to dlatego, że nie porywam się na piętrowe torty, ciasta według przepisu Pierre'a Herme i innych czarodziejów cukiernictwa.
Czasem jednak i oni mają proste a efektowne pomysły na słodkości. Takie, z którymi może poradzić sobie ktoś, kto ma niezbyt dużą kuchnię i niezbyt sprawne w tej materii ręce.

Bożena Sikoń jest szefową cukierników w hotelu Jan III Sobieski. Renoma kawiarni Alexander czy hotelowej restauracji Marysieńka jest potwierdzona, choć nie przeze mnie, bo jeszcze z nich nie korzystałam. W każdym razie Sikoń to osoba, która ma za sobą lata doświadczenia, zęby na słodyczach zjadła, pewnie dosłownie, więc można na nią spoglądać, bo po cichu prowadzi kampanię, która zawodowi cukiernika ma nadać zasłużony status.

Według pani Bożeny, kucharz cieszy się o wiele większym prestiżem niż cukiernik. Desery z jakiegoś powodu uznawane są za sztukę mniej poważną, już tylko wspomnienie po posiłku. A to deser, zwieńczenie wizyty, może zadecydować o wrażeniu całościowym i zdecydować czy klient wróci jeszcze do danego lokalu. Dlatego nie ma tu miejsca na fuszerkę czy przypadkowo dobrane składniki.

Podobno dziś panuje taki trend, że desery podaje się proste, bez nadmiernej stylizacji i zbędnych elementów na talerzu. To mi odpowiada, lubię samo sedno. Więcej mi nie potrzeba, i tak nie przesłoni to przecież smaku...


Migdałowe ciasteczka do kawy wg. Bożeny Sikoń




Składniki:
100 g płatków migdałowych
90 g cukru
15 g mąki
2 jajka
20 g masła

Przygotowanie:
Do miski włożyć płatki migdałowe, cukier, mąkę i wymieszać z białkami. Następnie wlać rozpuszczone letnie masło i wymieszać. Odstawić na 30 min. Układać niewielkie kulki na matę do pieczenia i widelcem zmoczonym w wodzie rozklepać płaskie kółka. Piec w temp. 180º C ok. 20 min.
Na ciepło formować kształt układając na wałku. Jak ostygną, będą półkoliste.
Najlepsze z korzenną kawą albo gorącą czekoladą.

PS: Przepis pochodzi z programu "Łakocie Bożeny Sikoń".

PS 2: Jeśli ktoś jest zainteresowany nauką u Bożeny Sikoń, Le Chocolat organizuje warsztaty pieczenia pod jej przewodnictwem. Niestety, koszt jest wysoki, 370 zł za osobę.

czwartek, 18 listopada 2010

Kto pierwszy o świętach?


Zajęty tydzień. Wszystko się w domu urywa, psuje, jak na złość... stara zasada, że jak ma się walić to seriami...

Powoli też zbliżają się święta. Raczej nie czuć nastroju, chociaż sklepy usiłują nam go wmusić na 6 tygodni przed czasem. Mimowolnie zaczęłam już oglądać ozdoby, przebierać i zachwycać się. Piękne są w Almi Decor i Marks&Spencer. Czasami są tak piękne, że aż trudno się powstrzymać. Małe sarenki na choinkę, delikatne płatki śniegu, aksamitne serca z chwostami. Wszystko wygląda jak robione ręcznie - w co wątpię - przywołuje święta, których nigdy nie było... To ciekawe, bo te piękne, robione na retro, ozdoby wywołują w nas nostalgię za czymś, czego nigdy nie mieliśmy. Jeszcze jak ja byłam mała takich cudów nie było a wieszało się ręcznie robione łańcuchy z kolorowego papieru i anielskie włosie. Drewniane ozdoby, malowane jadalną farbą pierniczki czy uwięzione w ruchu tancerki to były chyba tylko w bajkach. Albo w starych amerykańskich filmach - kolejnej 'krainie niby niby'.
W każdym razie duże dzieci lubią sobie teraz robić małe przyjemności i trudno się powstrzymać przed kupnem takiej kruchej zabawki.

Duże dzieci nie potrafią się też powstrzymać przed zrobieniem sobie innej małej przyjemności. Nie ma lepszego zapachu do pary ze świętami niż korzenne przyprawy, wanilia i miód. Jeszcze nie czas na to, płyty z amerykańskimi standardami jeszcze nie odkurzone, śniegu (na szczęście) jeszcze nie ma. Ale jak już usiadłam z miską waniliowego ryżu z sosem śliwkowym to żałowałam, że nie ma jeszcze w domu lampek i że nie mam pod ręką "Cudu na 34 ulicy". Nie wiem czy znacie ten film, ale jeśli nie, święta bez niego nie będą pełne.

PS: Jeśli ktoś bywa w Warszawie, to spieszę donieść, że mają teraz w M&S bardzo tanie bloki spożywczego marcepanu do wypieków, pyszne świąteczne marmolady i nowe mieszanki przypraw. I uwaga - znalazła się sól wędzona! Kilka postów temu pisałam o swoim słonym doświadczeniu - słone było też cenowo - a w Marksie można teraz kupić pojemniczek wędzonej soli za 18 zł - polecam!

Waniliowy ryż na mleku z korzennym sosem śliwkowym



Za przepis dzięki należą się Agacie
Tylko troszkę dałam od siebie

Składniki:
Torebka białego ryżu
kubeczek śmietanki 30%
pół szklanki mleka 2 %
laska wanilii
torebka cukru waniliowego
szczypta soli

30 dag śliwek - to zdaje się renklody? - obranych z pestek i pokrojonych w ćwiartki
3 łyżki brązowego cukru
7 goździków
1 łyżka miodu
1/3 łyżeczki cynamonu
2-3 łyżki wody

Przygotowanie:
Ryż płuczemy na sitku. Zalewamy mlekiem i śmietanką, i na wolnym ogniu doprowadzamy do wrzenia. Wsypujemy cukier, sól i przekrojoną laskę wanilii z której wyskrobaliśmy do ryżu ziarenka. Mieszać trzeba stale, bo ryż przywiera. Będzie wchłaniał śmietankę i mleko, wiec w razie potrzeby można go dolać.
W tym samym czasie w innym rondelku podgrzewamy miód z cukrem i wodą, wrzucamy cynamon i goździki oraz śliwki. Cukier stopi się, śliwki puszczą sok i powstanie gęsty, słodki sos. Tu także trzeba cały czas doglądać, bo łatwo się to przypala.
Gdy śliwki będą miękkie, sos ciągnący się, a ryż dojdzie w mleku - nakładamy sobie jednego i drugiego do miseczki i włączamy film...

sobota, 13 listopada 2010

Randka z kabaczkiem



Rzadko się z nim witam, w sumie bez powodu. W tym roku raptem raz czy dwa dodałam do leczo, nic więcej. Można je stosować prawie do wszystkich przepisów na gulasze, sosy gdzie jest dynia czy cukinia,a le jakoś nie cieszą się podobnym poważaniem.
Żeby ten straszny błąd naprawić, kabaczek dzisiaj w roli głównej. Jako że sprzątam dzisiaj gruntownie i kontempluję świeżo urwaną żaluzję - kto inny z takim impetem wita rano świat, żeby urwać sznurek? - nie rozpisuję się za bardzo...
Na obiad nie zapraszam, bo danie robiłam kiedy jeszcze na drzewach były liście, ale kabaczki dalej na straganach, więc nic straconego.

Kabaczki nadziewane i zapiekane



Składniki:
1 średniej wielkości kabaczek
30 dag mięsa mielonego
2 małe cebule posiekane
torebka ryżu białego, wcześniej ugotowanego
2 pomidory sparzone i pokrojone w kostkę
natka pietruszki
oregano i suszona bazylia
słodka czerwona papryka w proszku
garść sera żółtego startego na dużych oczkach
2 łyżki tartej bułki
łyżka oliwy

Przygotowanie:
Kabaczek kroimy na pół, wydrążamy i podgotowujemy kilka minut we wrzątku. Nie obieramy go, bo rozpadnie się po upieczenie i wyleci nam nadzienie.
Na oliwie podsmażamy cebulę z mięsem, dodajemy ryż, przyprawy i pietruszkę a potem pomidory i wszystko razem przesmażamy.
Do naczynia do zapiekania (wysmarowanego oliwą) wkładamy połówki kabaczka, nadziewamy, posypujemy bułką tartą, potem serem i jeszcze raz bułkę tartą.
Zapiekamy w 180 stopniach ok. 30 minut. Jak wierzch zamieni się w chrupiącą skorupkę, można wyjmować.
Są dwa sposoby jedzenie, albo ze skórką - dla twardzieli, albo dla tych co lubią bawić się w wydłubywanie nadzienia;-)

wtorek, 9 listopada 2010

Kotlety dla młodych duchem



Ludzie mają kłopot z tym, że wyglądają staro - tego, że wygląda się zbyt młodo jak na swój wiek, nikt nie uważa za problem.
Mam 29 lat i od czasu do czasu zdarza mi się być traktowaną protekcjonalnie, bo nie wyglądam na swój wiek. Począwszy od 'tykania mi', przez mówienie mi 'kotuś' przez panie czy panów w urzędach po nienawistne spojrzenia w tramwaju, gdy śmiem zająć wolne miejsce, choć mi się nie należy, bo jestem młoda...
Że nie wspomnę o tym, że bywam proszona o dowód przy zamawianiu alkoholu - ostatnio w zeszły weekend - gdyby nie to, że byłam z mamą, musiałabym pokazać dokumenty. A wczoraj pojawił się przed moimi drzwiami pan zbierający podpisy, który poprosił, żebym zawołała właściciela mieszkania! (wiem, to akurat zabawne;-)

I naprawdę, uwierzcie mi, jakoś mało mnie to bawi i cieszy - raczej powoduje irytację, czasem złość. Staram się więc nadrabiać miną swój młody wygląd i wyglądać 'poważnie', ale tak się zastanawiam czy czasem ludzi młodych nie powinno traktować się tak jak starszych i czemu to nie jest takie oczywiste. Też trzeba mieć zrozumienie dla bolących nóg i ciężkiej torby.
Oczywiście nie ma co generalizować, ale tylko dlatego, że ktoś ma 20 lat, albo na tyle wygląda, nie trzeba mu od razu mówić na 'ty', traktować lekceważąco i zrzucać go z siedzenia czy wpychać się przed niego w kolejkę.
Nie tylko starszym należy się szacunek...

I teraz po tym przydługim wstępie, przejdę do konkretów, czyli do kotletów - nie takich typowych, tylko odmłodzonych. Jeśli komuś znudziły już się standardowe mielone, to myślę, że to może być przed nimi ucieczka.

Mielone z kalafiorem i kapustą pekińską



Składniki:
1 kalafior lub opakowanie mrożonego
10 dag kapusty pekińskiej
30 dag mięsa mielonego wieprz.- woł.
1 jajko
3 łyżki bułki tartej
3 łyżki pestek dyni
1 łyżeczka kuminu
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
sól, pieprz
bułka tarta do panierowania

Przygotowanie:
Kalafiora gotujemy, a następnie lekko rozgniatamy widelcem. Kapustę kroimy w paski. Mieszamy z mięsem, jajkiem, bułką, pestkami i przyprawami. Formujemy kotlety, panierujemy i smażymy na oleju.

sobota, 6 listopada 2010

La Sal Gallery - wizyta konieczna



W Warszawie powstało w wakacje niesamowite miejsce - La Sal Gallery na Mokotowskiej 52. To jedyne w Polsce, a może i na świecie miejsce, gdzie można kupić wyselekcjonowane gatunki najlepszych soli z całego świata. Jeśli ktoś uważa, że mamy tylko wybór pomiędzy zwykłą solą jodowaną a tą z Wieliczki to naprawdę poszerzą mu się horyzonty.

Pomysł na sklep powstał podczas kulinarnych podróży właścicieli w różne rejony świata i przypadkiem okazało się, że odkryli niszę rynkową, bo podobnego sklepu nigdzie nie ma. Ze 100 znalezionych ciekawych gatunków soli na całym świecie, wybrali 53 najbardziej interesujące, m.in. z Bali, Boliwii, Peru, Hawajów, Afryki i różnych zakątków Europy.



Wszystkie sole należą do gatunku soli tzw. ‘wykańczających’ (finishing salt), których nie dodaje się do gotowania, tylko używa do posypania podawanej na stół potrawy. Znajdziemy tu więc australijską Murray River, która swój różowy kolor zawdzięcza karotenowi z pancerzy krewetek w rzece, w której ją wydobywano. Są też dwie sole czarne, zabarwione aktywnym węglem, które stanowią doskonałe wykończenie przygotowanego posiłku. Niezwykłe zapachy mają sole wędzone: na drzewie jabłoni czy na drzewie dębowym, na którym leżakowało chardonnay. Do Księgi Guinnesa należy sól japońska o konsystencji mąki, wpisana tam ze względu na swoją zawartość minerałów. Ciekawa jest sól wędzona na łupinie kokosa. Sole mają różne kolory, zapachy, poziomy wilgotności, stan skrystalizowania i kształty; znajdziemy tu płatki, bryłki, piramidki i proszek solny.

Ceny mieszczą się w przedziale od 30 zł za najtańszą, po 160 zł za najdroższą sól z suszonymi truflami. Mnie najbardziej przypadła do gustu sól imbirowa, bardzo wyraźna w smaku, z lekko przydymionym aromatem, jednak kosztowała 80 zł, postanowiłam więc kupić ją następnym razem. Wszystkie sole umieszczone są w identycznych szklanych pojemnikach ustawionych na półce, na wysokości wzroku. Wygląda to trochę jak aptekarska półka z lekami w słojach. Ciekawym pomysłem są zestawy kilku rodzajów soli zapakowanych w probówki, które świetnie zastąpią przysłowiową butelkę wina, z którą udajemy się ‘w gości’. Cena za zestaw: 160 zł.

Wszystkich można powąchać, popróbować i dowiedzieć się czegoś o nich więcej. Mnie po sklepie oprowadzała Pani Kinga Kozłowska Mielczarek, właścicielka, która ma w zanadrzu ciekawe historie o soli. To zresztą nie jedyna jej pasja, ponieważ na piętrze czeka na nas niespodzianka.



Znajdziemy tam wyselekcjonowaną przez właścicielkę biżuterię. Może się takie połączenie wydawać dziwne, sól z bizuterią, ale przecież jedno i drugie to minerały, wydobywane od setek lat w ten sam sposób, wyjaśniła mi Pani Kinga. Cała biżuteria robiona jest ręcznie. Naszyjniki i kolczyki, autorstwa 8 projektantów, podwieszone są w podświetlonych gablotach przywodzących na myśl klatki na okazy entomologiczne. Gdyby było mnie stać na zakupy tutaj, z miejsca nabyłabym niezwykłe naszyjniki-laleczki Servane Gaxotte (ceny do 1600 zł), biżuterię Luisa Morais z elementami kości słoniowej i kamieniami szlachetnymi oraz prace Johnny’ego Ramli, który elementy do swoich wisiorków zbiera na całym świecie. Jeden z jego naszyjników wystąpił nawet w ‘Avatarze’.




Ciekawostka - możemy tu kupić tę samą biżuterię, którą nosi Madonna czy Angelina Jolie! Autorką lekko celtyckich ozdób jest Meksykanka Aurora Lopez Mejia.
Mnie akurat podobały się te najdroższe modele - widać taki gust;-), ale za 200 zł też znajdzie się coś ciekawego.

Wizyta tam strasznie mi się podobała, wyobrażam już sobie jak musi wyglądać taka czarna sól na paście carbonara z krewetkami! Fajnie, że powstają u nas takie miejsca, strasznie zazdrościłam właścicielce, że wpadła na tak świetny pomysł i ze swojej pasji uczyniła sposób na życie. Mam nadzieję, że ja kiedyś też wpadnę na swoją "La Sal Gallery".

La Sal Gallery, ul. Mokotowska 52, Warszawa

środa, 3 listopada 2010

Wiejsko- chińsko



Wiem, tytuł posta raczej kiepski, chyba mało zachęcający?
Danie natomiast bardzo fajne i szybkie. Robione jeszcze kiedy była obecna świeża fasolka szparagowa, ale niedawno robiłam je ponownie z mrożoną i prawie się nie różniło. Opuściłam się ostatnio w blogowaniu, ale na kilka dni pojechałam do domu, z kotem, klnąc na czym świat stoi komunikację miejską, ruch drogowy w ogóle i wszelkie życie na ziemi.
Mało to humanistyczne, ale jak tu się oddawać refleksji czy melancholii właściwej dla Święta Zmarłych czy Zaduszek kiedy stale ktoś cię szturcha, skrobie pięty, popycha i tak dalej? No nie wiem, ale wydaje mi się, że akurat 1 listopada to najmniej można powspominać bliskich. Chodzi o to, żeby spotkać dawno nie widzianą rodzinę, popatrzeć na znajomych, którzy się roztyli i zbrzydli, porównać odzienia wierzchnie mijanych ludzi i wymienić zdawkowe uprzejmości z rodziną opiekującą się sąsiednim grobem...

Jak byłam mała, to kręciły mnie te wszystkie lampki, zapach stearyny i czekałam aż się ściemni i zrobi nastrojowo. Miały też swój udział w tej przyjemności gofry czy rurki kupowane pod cmentarzem... Teraz niewiele z tego zostało, chyba szkoda...

W każdym razie, wracając z cmentarza, po długim staniu i chodzeniu, warto było się pożywić, bo gofrów w tym roku nie jadłam, nawet rurki z bitą śmietaną, nawet obwarzanka:-(

Fasolka szparagowa z kiełbaskami i ryżem




Składniki:
300 gr. pokrojonej na kawałki fasolki szparagowej
kawałek ostrej kiełbasy wędzonej, najlepiej gdyby to było chorizo, ale cóż...
1 torebka mieszanki ryżu białego z dzikim
pęczek dymki
2 ząbki czosnku
sok z cytryny
kilka łyżek oliwy
3 łyżki sosu sojowego ciemnego
kilka listków bazylii

Przygotowanie:
Kiełbaski opiekamy na patelni z czosnkiem pokrojonym w plasterki. Dodajemy surową fasolkę (lub lekko podgotowaną gdy zamrożona) i smażymy chwilę żeby była chrupka. Dodajemy wcześniej ugotowany ryż, sos sojowy, bazylię i dymkę - i podsmażamy kilka minut. Na koniec skrapiamy sokiem z cytryny i posypujemy jeszcze świeżą dymką.

Przepis pojawił się kilka numerów temu w Kuchni.

czwartek, 28 października 2010

Po sefardyjsku



I co tu można napisać o dyni więcej, kiedy czytało się posta Bei? Chyba niewiele...

Napiszę więc tylko, że ten przepis to początek mojej znajomości z Malką Kafką i proponowaną przez nią nowoczesną kuchnią żydowską. Polecam jej pięknie wydaną książkę "Żydowskie przysmaki". Malka to kobieta aktywna, członkini polskiego oddziału paramasońskiej organizacji żydowskiej w Polsce o nazwie "B'nai B'rith", która niedawno otworzyła w Warszawie nowe świetne lokale. Tel Aviv Cafe + Deli to pierwsza koszerna wegetariańska kawiarnia w mieście, w której można pogadać, pooglądać zdjęcia, dowiedzieć się czegoś o kulturze, historii i obrządkach żydowskich i po prostu zjeść, ciasta czy potrawkę z cieciorki czyli potrawy, które znamy też z innych kuchni bliskowschodnich. Nie znajdziemy tam gęsiego pipka czy chałwy, które zwyczajowo kojarzą się nam z tą kuchnią. Są tu potrawy bardziej orientalne, korzenne, jak przykładowo zupa marokańska, na którą przepis podobno pochodzi prosto z Maroka (nie z żadnej książki kucharskiej). Niedawno do Tel Awiwu dołączyła humuserię Yaffo w al. Niepodległości 217 a zaraz potem winiarnię Haifa, w której sprzedaje wina głównie izraelskie, zupełnie nam nie znane. Podobno warto tam zamówić kawę z kardamonem i marokańską herbatę z miętą nana...

Dodaję więc przepis autorstwa Malki, choć prawdę mówiąc nie wiem czy to dalej to samo, kiedy do przepisu dodałam marchewkę i czerwoną paprykę...



Danie dodaję do dyniowego festiwalu


Dynia po sefardyjsku




Składniki:
kilogram dyni, pokrojonej w kostkę
4 ząbki czosnku (w oryginale 8)
1 średnia cebula pokrojona w kostkę
czerwona papryka pokrojona w kostkę
2 marchewki pokrojone w plasterki
puszka pomidorów (w przepisie były to 2 łyżki + 2 łyżki koncentratu)
mała papryczka chili, posiekana
sok z limonki (w przepisie sok z cytryny)
1 łyżeczka kuminu, słodkiej papryki
1/2 łyżeczki curry
1 łyżeczka startego imbiru (w przepisie był mielony imbir)
oliwa z oliwek
posiekana świeża kolendra
sól, cukier do smaku

Przygotowanie:
Rozgrzewamy w garnku oliwę, przesmażamy z cebulą i połową wyciśniętego czosnku. Dodajemy dynię, marchew i paprykę, przesmażamy, dusimy pod przykryciem kilka minut. Dodajemy przyprawy, mieszamy, potem wrzucamy chili i pomidory, sól i cukier do smaku i dusimy do miękkości aż płyn odparuje.
Gdy potrawa trochę przestygnie, odkładamy część do miseczki i miksujemy lub rozgniatamy widelcem. Wrzucamy z powrotem do garnka - wtedy potrawa się zagęści, dodajemy czosnek, sok z limonki i podgrzewamy. Posypujemy świeżą kolendrą.

Podobno powinno się to podawać z rybami czy drobiem, ale według mnie to samodzielne danie i nic więcej mu nie trzeba. Piękne, kolorowe danie, które swoim zapachem zwala z nóg.

poniedziałek, 25 października 2010

Ostatni dzwonek na likier



Widzę, że gdzieniegdzie już zaczęły się przygotowania do świąt. Szykuje się ciasto na pierniki, które musi odstać kilka tygodni, kisi się kapusta a grzyby suszą na strychu. U nas w zacienionym miejscu, okryty zapomnieniem, stoi bożonarodzeniowy likier, który nabiera smaku. Ostry, rozgrzewający, o przydymionym aromacie suszonych śliwek i zapachu goździków. Warto włożyć w niego trochę więcej pracy i ćwiczyć cierpliwość, bo potem jest jak znalazł do piernika czy czekoladowego ciasta po długim, mroźnym spacerze.
To już niemal ostatni moment, żeby go zrobić - żeby był gotowy na święta...

Likier bożonarodzeniowy





Składniki:
0,7 litra koniaku(brandy) - może też być po prostu wódka
12 dkg suszonych śliwek
12 dkg suszonych fig
5 dkg daktyli ( bez pestek)
3 dkg rodzynek
1/2 laski wanilii
3 goździki
3 ziarnka pieprzu
odrobina kardamonu
2 łyżki miodu
12,5 dkg brązowego cukru kandyzowanego w łupkach

Przygotowanie:
Suszone owoce umyć, wymieszać. Zalać połową koniaku, przykryć i odstawić na 24 godziny. Potem dodać przyprawy, cukier kandyzowany i zalać wszystko resztą alkoholu.

Likier powinien dojrzewać około 4 tygodni, potem należy odsączyć owoce, likier przefiltrować przez gazę i znów odstawić na miesiąc. Na dole osadzi się osad (widać na zdjęciu), którym nie należy się przejmować, tak ma być, tylko trzeba pamiętać o wstrząśnięciu przed nalaniem.

Smakuje tylko w towarzystwie;-)

piątek, 22 października 2010

Natura Food








W miniony weekend w łódzkiej hali Expo odbywały się 3 targi naturalnej żywności Natura Food. Program wydawał się bardzo interesujący. Planowałam pochodzić na pokazy gotowania, iść na konferencję op nowych trendach na rynku ekologicznym a przede wszystkim iść na wyczekiwane Laboratoria Smaku organizowane przez Slow Food. Szczególnie cieszyłam się na warsztaty z serów długo dojrzewających, gdzie w degustacji miały być takie gatunki jak Bursztyn, Rubin, Carski, Marbier, Ser Smażony z Nowego Tomyśla oraz eksperymentalny Oscypek z porostem pleśni.
Niestety z konieczności musiałam zaliczyć opcję minimum. Udało mi sie więc tylko zwiedzić targi, popróbować - i to nie wszystkiego, bo żołądek był chory, i zrobić bardzo niewielkie zakupy.





Niestety kupowanie wędzonych kiełbas czy śmierdzących serów mogłoby być problematyczne, gdyż zaraz potem leciałam na pokazy mody z łódzkiego Fashion Week.
Polecić mogę na pewno oscypki z Bacówki - Towary Tradycyjne, Miodowe Piwo Krajan, które znam skądinąd, Piekarnię Grabowski, gdzie kupiłam rewelacyjny kulebiak,
Próbowałam świetnego smalcu robionego na oleju kokosowym, i jest to zdecydowanie zakup na najbliższy tydzień, świetnie zastępuje smalec, ma mnóstwo wartości odżywczych, dobrze robi na cerę i podobno na przemianę materii. Pani powiedziała mi nawet, że jeśli zastąpi się nim masło na kanapce to nawet się chudnie. Nie jestem przekonana, ale nie chciałam się kłócić z profesjonalistką...



W ogóle byłam zaskoczona atmosferą na targach. Wystarczyło tylko podejść do stoiska a od razu znajdował się przy Tobie ktoś, kto z pasją opowiadał jak produkuje się jego towary, z jakich technik korzystają, składników i co sprawia, że ich produkty są najlepsze.




Dawno się tak dobrze nie bawiłam, można było wypytywać, wykazywać się olbrzymia ignorancją a cierpliwi i dumni z siebie właściciele stoisk chętnie wprowadzali odwiedzających w tajniki swojej pasji. Oczywiście sporo było osób przypadkowych, które przyszły się najeść za darmo, ale widziałam kilka zażartych dyskusji na temat wyższości piwa ciemnego nad jasnym;-)





Ceny były naturalnie wyższe niż w normalnych sklepach, ale i tańsze niż gdybyśmy mieli kupować u tych dostawców na co dzień. Poza tym, były tam produkty, które nie sa łatwo dostępne na co dzień, no i mozna je było na żywo zobaczyć powąchać. Była nawet słynna Manufaktura Czekolady;-)
Ciekawe, że tradycja tradycją, ale niemal wszyscy wystawcy mają już swoje strony internetowe a tam sklepy on-line, co w końcu nie powinno chyba zaskakiwać. Cieszyło mnie, że na targi przyszły całe rodziny i widziałam wiele osób z całymi reklamówkami jedzenia. Widać nie wszyscy kupują wędlinę w supermarkecie...

Ja mając ograniczoną pojemność torebki kupiłam tylko naturalny sok rabarbarowy (soki Maurera - świetne połączenia smaków, całkowicie naturalne i bez cukru), jagodową konfiturę prosto z Borów Tucholskich od pana Stefana Skwierawskiego i herbatkę migdałową na piękną cerę hyperica natura

Na następną edycję wybiorę się z samochodem dostawczym...