sobota, 30 stycznia 2010

Odtrutka na szwendanie



Ten tydzień po prostu wykończył mnie fizycznie i pod każdym innym względem. Działo się dużo, miałam sporo pracy, wiele spotkań i wiele emocji. Po raz pierwszy od kilku dni mogę usiąść na chwilę i cokolwiek napisać, w zasadzie wcześniej nie miałam nawet siły ani ochoty żeby cokolwiek gotować.

Byłam w Warszawie, na pokazie wiosennej kolekcji Joanny Klimas, jednej z moich ulubionych polskich projektantek mody. Pamiętam ją jeszcze z lat 90-tych, gdy oglądałam jej kolekcje w pismach kobiecych - ani nie marząc, że ją kiedyś poznam, ani nie sądząc że mogłabym kiedyś nosić takie rzeczy. Mój styl ubierania się jest inny, nie tak minimalistyczny, ale i w tej kolekcji, choć słabszej, mogłam odnaleźć dla siebie coś ciekawego. Podobno prawdziwi projektanci nie zwracają uwagi na trendy, tworzą mimo nich. Trzeba przyznać, że odważnym był pomysł wykorzystania ludowych motywów, bo folklor przejadł się ludziom już kilka sezonów temu. Bolerka i torebki w łowickie pasiaki były jednak rewelacyjne, trzeba przyznać.

Dlaczego jednak o tym piszę? Byliśmy ze znajomymi świadkami sytuacji, która pokazuje jak koncertowo zepsuć wrażenie z imprezy. Wszystkiemu winny był bufet. Wiadomo, że na takie imprezy człowiek idzie lekko głodny. Nie chodzi o to, żeby najeść się za darmo, ale wykwintne przekąski są okazją do porozmawiania, snucia się pomiędzy ludźmi i popróbowania nowych czasem smaków. Napoje są koniecznością, nie tylko wino, ale woda i soki. W sytuacji, gdy impreza opóźnia się o godzinę, jest 25 stopni ciepła i stoi się w niewygodnych butach, naprawdę potrzeba zwilżyć usta.
Niestety, po pokazie był koncert - świetni skądinąd Kucz/Kulka, którzy padli ofiarą słabej organizacji. Wszyscy wystrojeni ludzie krążyli nerwowo wokół pachnących stołów, usiłując choć sięgnąć kieliszek z winem. Stoły i picie były odgrodzone barierką i pilnowali ich ludzie z obsługi - niesmaczna sytuacja. W efekcie oburzone towarzystwo zaczęło zbierać się do wyjścia w tempie ekspresowym, pozostawiając wpisy dokumentujące ten skandal w księdze gości. Przykra sprawa, ze względu na gości, projektantkę i artystów. Jak się kogoś zaprasza, to nie można traktować go potem jak chama, który na pewno rzuci się na stół tratując po drodze wszystko co żyje...
Igranie z cierpliwością ludzi może się więc nie opłacać. Ja też, jak większość gości wyszłam, by nocą zajadać z Emilią resztki z kolacji - a było tofu z bambusem, kukurydzą i mlekiem kokosowym. Pycha, nawet pomimo tego, że było to tofu - do którego jestem tym bardziej uprzedzona, im bardziej Emilia mi je zachwala.

Ja tam jestem mięsożerna, i ryby czy kurczaka ze "swojego łóżka" nie wyrzucę. Niewiele miałam przez to wszystko co się działo ostatnio w lodówce, dlatego trzeba było ratować się czymś spod ręki.

Jest na to taka rewelacyjna potrawa, ma naleciałości hinduskie, ale podobno pochodzi ze Szkocji. W czasach wiktoriańskich podawano ją na śniadanie, i coś w tym jest, bo w moim obecnym stanie idealnie się przysłużyła obudzeniu mnie. Składa się z gotowanego ryżu, gotowanej ryby, cebulki i gotowanego na twardo jajka. Robi się z tego wszystkiego taka miła papka, którą można sobie wsuwać łyżką siedząc pod kocem.
Użyłam do tego nowej mieszanki przypraw, którą wypatrzyłam w sklepie. Nazywa się to piri piri (od tych papryczek) i polecane jest do potraw śródziemnomorskich (choć podobno piri piri to kuchnia afrykańska), ale mnie smakowało i w tym daniu. To połączenie papryki, chili, cebuli, czosnku i trybuli. Dobra rzecz.

Kedgeree



Składniki:
torebka ryżu parabolicznego
2 nieduże filety rybne, użyłam tilapii
mała cebula
natka cebulki
1 jajko
2 łyżki masła
1/2 kubeczka śmietany
pieprz czarny
piri piri

Przygotowanie:
Ugotować osobno ryż, rybę w filetach i jajko. Jajko posiekać w kostkę, gdy ostygnie. Rybę rozdrobnić. Na maśle podsmażyć cebulę pokrojoną w drobną kostkę, dodać do niej rybę a następnie ugotowany ryż i wszystko wymieszać. Zdjąć na chwilę z ognia i wlać do rondla śmietanę - wymieszać.
Dodać przyprawy i podsmażyć kilka minut. Na koniec wsypać zielony szczypior z cebulki i posypać potrawę posiekanym jajkiem.
Oryginalnie w przepisie powinien był łupacz, ale takiej ryby w moim, sklepie nie uświadczysz. Danie powinno też być podgrzewane jeszcze na parze, ale umówmy się, że smakuje dobrze i bez tego.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Gotowanie i blogowanie

Wczoraj był tak mroźny dzień, że nie pozostawało nic innego jak tylko zawinąć się pod futrzanym pledem i obejrzeć coś tzw. "życiowego".
Wybór padł na "Julie&Julię", film, który choć miał premierę u nas już kilka miesięcy temu, jakoś mnie ominął. Haniebne, bo za punkt honoru biorę sobie oglądać wszystko, co tylko pojawia sie nowego na ekranie i ma jakąkolwiek wartość.



Spodziewałam się słabego cukrowatego filmidła, a tu niespodzianka. Dobrze znane problemy, dawno przerobione wahania. Bohaterki filmu są dwie, jedna uczy sie gotować (przełom lat 50/60), druga uczy sie prowadzić bloga gotując. Obie szukają sensu życia w kuchni, obie płaczą nad przypaloną potrawą czy źle pokrojoną cebulą. W końcu obie odnoszą sukces okupiony dłońmi z teflonu, kilkoma dodatkowymi kilogramami i lekkim kryzysem życiowym. Nie zdradzę chyba tajnej receptury, jeśli powiem, że żyły potem długo i szczęśliwie.

Pocieszające to w kontekście tego, że mnie się danie nie udało...
Oj, jak długo zbierałam się do zrobienia gnocchi, przeglądałam przepisy i szukałam tego, który mnie zainspiruje ostatecznie do gotowania. Na swoje nieszczęście takiego nie znalazłam, i zabrałam się do gotowania przekonana, że jak połączę 3 różne i zrobię 'na oko', to na pewno wyjdzie. W końcu kluski to nie filozofia trzeciego stopnia!



I dostałam nauczkę. Niby wyszły, szpinakowe, z gałką muszkatołową, serem pleśniowym i nawet mąką gryczaną, czyli wszystkim co powinno się złożyć na rewelacyjne, jedwabiste kluseczki, ale ...
Kluchy wyszły przyciężkie, za bardzo było je czuć mąką a za mało szpinakiem. No dobrze, przyznam się, szpinaku jakimś cudem nie było w ogóle czuć!
Dziś odgrzałam resztę z czosnkiem i suszonymi pomidorami na ziołowej oliwie, ale sytuacja nie uległa poprawie niestety.

Daleko im było do gnocchi z sosem myśliwskim, które jadłam niedawno w Toskanii. I jeszcze żeby katastrofy dopełnić, zdjęcia też wyszły słabe, bo za późno zabrałam sie do roboty i zdjęcia robiłam potem na szybko przy niedoborze światła.

Jednym słowem, porażka. I można sie tylko jeszcze zdołować a la Julie Powell, czy ktoś w ogóle to czyta poza moją mamą?

sobota, 23 stycznia 2010

Ciasteczka z inspiracji...



Ludzie zakładają blogi, bo nie mogą się oprzeć swojej pasji do jedzenia. Mają naturalny talent, smak kulinarny i zmysł aranżacji, którym muszą się podzielić. Niektórzy zakładają blogi dlatego, że wcześniej poczytali przypadkowo fora kulinarne szukając jakiegoś przepisu. Inni zakładają je z zazdrości, gdy popatrzą na inne blogi - jakie piękne rzeczy można tworzyć, zarówno jeśli chodzi o jedzenie, jak i o zdjęcia.

Ja na fora nie wchodzę nigdy, drażni mnie przypadkowość wpisów i masa bzdur, która mimowolnie tam trafia. Zwykle szkoda zaśmiecać sobie czas. Jeśli chodzi o blogi kulinarne, dopóki sama go nie założyłam, znałam chyba tylko Kwestię Smaku. Blogi czytywałam, i czytuję często dalej, ale modowe, szafiarskie i streetwearowe - bo moda to moja druga pasja.

Na pisanie bloga kulinarnego wpadłam w momencie, gdy włócząc się z koleżanką po warszawskiej starówce zdałyśmy sobie sprawę, że ona przygląda się przechodzącym facetom a jak przyglądam się po kolei wszystkim jadłospisom restauracji wywieszonym na zewnątrz. Nie można było po prostu przejść obok nich obojętnie, nie mogłam więc zignorować faktu, że mam taką małą obsesję, z której wcześniej chyba nie zdawałam sobie sprawy.

Początkowo myślałam, że u nas 'rynek' blogów kulinarnych jest mały i jeszcze raczkujący. Szybko przekonałam się, że to nieprawda. Po kilku spędzonych na surfowaniu wieczorach wiem już, że w ciągu ostatniego roku powstała cała masa świetnych, inspirujących i absolutnie profesjonalnych blogów. Wśród polskich natychmiast wpadłam na Liskę i jej White Plate (http://whiteplate.blogspot.com/). Piękne zdjęcia, interesujące potrawy i niezwykle ciepły sposób pisania, o drobiazgach, rzeczach najprostszych i najbardziej banalnych.
Myślę, że nie powinno się w zasadzie pokazywać na swoim blogu przepisów innych blogerek, ale jednak nie mogłam oprzeć się tym ciasteczkom z masłem orzechowym. Poza tym jest to w pewnym sensie ukłon dla autorki i dowód na to, że jej przepisy są stale żywe.
A więc, Lisko - tym ciasteczkiem wznoszę toast za Ciebie!

Ciasteczka z masłem orzechowym



Składniki:
100 gr. masła
100 gr. brązowego cukru
pół słoika masła orzechowego crunchy
1 jajko
150 gr. mąki pszennej
1/2 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka esencji waniliowej
migdały, w wersji Liski - pistacje

Przygotowanie:
Masło z cukrem ucieramy w mikserze, po czym dodajemy jajko, esencję i masło orzechowe (ja musiałam dodawać je po trochu bo potwornie się kleiło do ścianek robota).

Osobno wymieszać mąkę z sodą i stopniowo dodawać do masy w robocie. Powstałe w ten sposób ciasto należy potem schłodzić przez jakiś czas w lodówce.
Następnie odrywać po kawałku ciasta i formować ciastka dowolnej wielkości, uważając aby nie kruszyły się ich brzegi.

Na blasze ułożyć papier do pieczenia, układać ciasteczka gdy piekarnik nagrzewa się do 175 stopni. Następnie delikatnie powciskać w wierzch ciastek obrane migdały lub inne orzechy. Piec przez 15 minut aż ciasteczka nabiorą złotego koloru. Moje były cały czas bardzo miękkie, nie ma więc co nakłuwać ich nerwowo - stwardnieją odpowiednio dopiero po wystygnięciu.

PS: Co do masła orzechowego, to jestem absolutną fanką tego ze sklepu Marks&Spencer, w wersji crunchy - gęste, słonawe i z dużą ilością orzechów, jest dokładnie takie jak być powinno a importowane jest z Holandii, kraju, który masłem orzechowym stoi.
Polecam kanapki z ciemnego chleba, podpieczonego w piekarniku, posmarowane masłem orzechowym, z plasterkami bananów i posypane cynamonem - bardzo energetyczna przekąska.

czwartek, 21 stycznia 2010

Nowe zastosowanie dla oscypka


Jak to jednak czasem przypadkowo można wpaść na dobry pomysł. Pewnie gdyby w mojej lodówce nie leżał oscypek, czekając na coś więcej niż zwyczajne zjedzenie go przed telewizorem, nie wpadłabym na to, żeby go użyć do zupy...

A jednak, pomysł okazał się rewelacyjny.
Zwykły, choć też bardzo smaczny, krem z brokułów zyskał dzięki temu zupełnie inny posmak wędzonki, choć nie ma w nim grama kiełbasy.

Dostałam serek w transporcie prosto z gór, chociaż podobno nie może to być prawdziwy świeży oscypek. Jakby się zastanowić to nic dziwnego, że ponieważ owce zimą trawy nie jedzą, to nie są dojone. Jeśli więc kupujemy oscypka w styczniu (sezon trwa od maja do października, gdy owce są wypasane na halach), to albo jest mrożony, albo wcale nie jest zrobiony z mleka owczego - co chyba gorzej. Za to który to rodzaj, nie zgadniemy, bo podobno cepry się nie poznają;-)

W każdym razie, mnie smakował jak prawdziwy i nie będę dociekać. Ponieważ i tak codziennie przedzieram się przez jakieś koszmarne zaspy, przeklinając komunikację miejską, czułam się jak w Tatrach, chociaż przez dwa dni...

Krem z brokułów z oscypkiem


Składniki:
Duże brokuły
2 średnie ziemniaki
duża marchewka
biała cebula
oscypek - 2-3 plastry dużego wędzonego, lub 1 mały
oliwa z oliwek
śmietana
sól, pieprz, może być ząbek czosnku - ale ja tym razem nie dodałam

Przygotowanie:
Cebulę kroimy w półplastry, ziemniaki obrane w kawałki, podobnie jak obraną marchewkę. Brokuły rozdzielamy na mniejsze różyczki.
Na rozgrzanej oliwie podsmażamy w garnku cebulę, ziemniaki i marchew. Gdy trochę zmiękną, dodajemy brokuły i jeszcze smażymy chwilę.
Zalewamy wszystko gorącą wodą i doprowadzamy do wrzenia, przyprawiając. Gotujemy aż warzywa będą miękkie. Wrzucamy do zupy pokrojony w kawałki oscypek i zostawiamy garnek do wystygnięcia żeby wywar nasiąknął smakiem sera.

Już chłodny wywar miksujemy blenderem i ponownie podgrzewamy. Zabielamy śmietaną wedle smaku. Zupa rozgrzewa i syci naprawdę na długi czas.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Cynamonowe bułeczki


Ziemia sie pode mną usunęła, gdy pierwszy raz spróbowałam cynamonek. Co to był za dzień! Podała je na podwieczorek moja koleżanka, jakieś 10 lat temu.
Trułam jej i trułam, aż w końcu udało mi się wyżebrać przepis, podobno tajny...
Skoro dziś już nie jesteśmy ze sobą blisko, mogę chyba po cichu wstawić go na bloga?

Bułeczki jak się okazało, wcale nie były specjałem jej mamy, tylko tajną bronią kucharek z ośrodka wczasowego w Ustroniu Morskim jej cioci, do którego jeździłyśmy do pracy, a właściwie na błogie dwa miesiące nic nie robienia co roku. Rewelacyjnie wspominam ten czas, szczególnie późne wieczory, gdy cały personel już skończył pracę i po cichu włamywał się do kuchni żeby tam robić jakieś placki, naleśniki czy inne zapiekanki z tego co udało się znaleźć w zapasach.

Nie podejrzewam tu Asi, że podała mi zły przepis, ale fakt, że za pierwszym razem bułeczki kompletnie nie wyszły (raczej upatruję tu złośliwości kucharek, które podały go w ilości przemysłowej składników na wszystkich wczasowiczów;-). Teraz, po latach, udają się za każdym razem, bo przepis się dotarł.
A bułeczki, no cóż, niestety nie wiem jak długo zachowują świeżość, bo nie doczekują więcej niż 2 dni...

Cynamonki z Ustronia Morskiego

Składniki na ok. 30 bułeczek:
1/2 kg. mąki
1/2 szkl. cukru
szklanka mleka
13 dk. masła
5 dk. drożdży
rodzynki
cukier + cynamon do posypania ciasta
2 żółtka

Przygotowanie:
Podgrzać mleko. Drożdże rozetrzeć z łyżką cukru i 6 łyżkami ciepłego mleka.
Do pozostałego mleka dodać resztę cukru. Mąkę wsypać do miski i zrobić w niej zagłębienie. W dolinkę wlać drożdże, 1 żółtko i dodać 8 deko masła.
Dodać mleko, zagnieść ciasto a następnie rozwałkować je na blacie posypanym mąką.

Podgrzać pozostałe masło i posmarować nim ciasto. Następnie posypać ciasto obficie rodzynkami i równomiernie cukrem wymieszanym z cynamonem.



Ciasto zrolować, kroić na na kawałki szerokości ok. 2 cm. i układać ze sporym odstępem na blasze posmarowanej masłem. Odstawić blachę w ciepłe miejsce aby bułeczki odpowiednio wyrosły. Na wierzchu posmarować każdą bułeczkę roztrzepanym żółtkiem lub polukrować już po upieczeniu.

Cynamonki będą się piekły ok. 15 minut (I partia, kolejne już szybciej) w temperaturze ok. 220 stopni.

sobota, 16 stycznia 2010

Pierwszy w życiu chleb!



Tak, w końcu. Chodziłam i chodziłam wokół pomysłu pieczenia chleba, aż w końcu zabrałam się do roboty. Już jakiś czas temu zaczęłam zbierać przepisy na różnego rodzaju chleby, oglądałam książki, czytałam cudze uwagi na ten temat, ale wydawało mi się z jakiegoś powodu, że zrobienie chleba to jakaś szalenie skomplikowana sprawa.

Niektórzy moi znajomi przekonywali mnie do kupna specjalnej maszyny, i nakręcałam się długo na ten zakup. Niestety gdy w końcu wybrałam się na 'poważne oglądanie', okazało się, że taki sprzęt to monstrualna sprawa (ze względu na rozmiar właśnie)a wszystkie bochenki pieczone bezpośrednio w tych urządzeniach, które akurat oglądałam, miałyby dwie dziury od spodu z powodu mieszadeł do ciasta. Nie wiem, jakoś mnie to zniechęciło, choć na pewno dzięki czemuś takiemu nie trzeba się męczyć z wyrabianiem chleba.

Może jeszcze wrócę do tego pomysłu, bo dojrzałam świetną książkę o pieczeniu chleba z automatu. Ma 300 przepisów na dosłownie każdy rodzaj ciasta: ciemne, pszenne, drożdżowe, francuskie i co tylko sobie człowiek wymyśli.

Na pierwszy raz wybrałam specjalnie przepis, który nie wymaga robienia wcześniej zakwasu - wszystko po kolei, przyjdzie na to czas. Wolałam zwiększyć swoje szanse na zakończenie tej operacji zwycięstwem.
Planowałam upiec chleb w zwykłej keksówce, ale choć postępowałam według przepisu, okazało się, że ciasto wyrosło tak bardzo, że nie ma szans je do tej formy wetknąć. Z braku innego prodiżu, musiałam piec je w okrągłej formie do ciasta, przez co wszystko się rozlało i chleb, choć bardzo smaczny, jest wielki jak księżyc i niespecjalnie wysoki. Chociaż z drugiej strony, jest to jakiś pomysł, bo pokrojony w trójkąty fajnie może wyglądać rozłożony na wielkim talerzu i podawany jako zagryzka do sałaty.



Rano, zanim piekłam, wybrałam się na spacer ponad moje siły i oczywiście złapało mnie przeziębienie, więc wieczorem okazało się, że dosłownie w ostatnim momencie przed niemocą zdążyłam... jutro za to pozwolę się porozpieszczać, bo w planach wielki obiad i pyszne bułeczki, na szczęście przygotowywane przy moim minimalnym udziale;-)

Chleb orkiszowy z ziarnami


Składniki:
300 gr. mąki orkiszowej
200 gr. mąki pszennej
szklanka kefiru
1/2 szklanki mleka
1/4 szklanki oliwy
50 gr. świeżych drożdży
szczypta soli
szczypta cukru
1 białko
pestki dyni, ziarna słonecznika, tymianek suszony, kminek

Przygotowanie:
Wymieszać oba rodzaje mąki ze szczyptą soli oraz dynią, słonecznikiem i tymiankiem.
W osobnych garnuszkach podgrzać mleko i oliwę. W mleku rozpuścić drożdże z cukrem. Dodać do suchych składników mleko, oliwę i kefir a potem wyrabiać energicznie aż ciasto zacznie się robić pulchne.
Przełożyć je do miski, przykryć ręcznikiem i postawić na 30 minut w ciepłym miejscu. Potem odkryć i poruszyć, żeby uszło trochę powietrza - podobno to właśnie jest sekret dobrego chleba, żeby wyrósł dwukrotnie. Zakryć ciasto i potrzymać w cieple kolejne 20 minut.
Rękami umoczonymi w ciepłej oliwie uformować bochen chleba i przełożyć go do formy. Powciskać w ciasto jeszcze trochę ziaren, roztrzepać białko i posmarować je na wierzchu, żeby chleb miał spieczoną skórkę i posypać na koniec kminkiem.
Wstawić do nagrzanego do 220 stopni piekarnika i piec 40 minut.



Zapach, jaki rozchodzi sie z piekarnika jest niesamowity! No i chyba coś w tym domowym pieczeniu jest, bo drugiego dnia chleb jest tak samo świeży jak zaraz po upieczeniu. Ponieważ ten mój niekoniecznie nadawał się do kanapek, to podałam go na śniadanie z jajkiem sadzonym i smażonym oscypkiem. Powiedzmy, że solidne, góralskie śniadanie.

Przepis z małą modyfikacją pochodzi z bloga: http://kuchareczka.blox.pl/html

czwartek, 14 stycznia 2010

Białe popołudnie




Kilka dni temu była tak piękna, słoneczna pogoda, że aż szkoda było siedzieć w domu. Ale trudno, po południu miałam mieć gości, obiecałam, że coś upiekę, więc nie było mowy o wymigiwaniu się.

Na takie śnieżne popołudnie idealny wydawał się chleb bananowy z białą czekoladą. Szczególnie, że przepis jest prosty (takie lubię najbardziej) i pasuje idealnie do aromatycznej herbaty i pogaduszek z mądrymi kobietami.

W zasadzie chleb jest to tylko umownie, bo smakuje jak lekkie ciasto deserowe, jednak zachowałam oryginalne nazewnictwo dla porządku. Ponieważ mieszkam w bloku, którego okna wychodzą na mały park, kiedy na ziemi i drzewach leży śnieg, sceneria jest bajkowa. Właśnie kiedy powoli zapada zmierzch a niebo robi się z niebieskiego różowo-pomarańczowe, spokojnie można spędzić godzinkę spoglądając z rozmarzeniem na wyludniony skwer. Oczywiście zagryzając słodkim chlebkiem...



Składniki:
2 dojrzałe banany
1/3 paczki masła
1/3 szklanki cukru - ja użyłam brązowego
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1 jajko
1 i 1/4 szklanki mąki
1 i 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki cynamonu
szczypta soli
1,5 tabliczki białej czekolady
Kilka migdałów

Przygotowanie:
Banany rozgniatamy tłuczkiem do ziemniaków.
W misce ucieramy robotem masło z cukrem, wlewamy podczas ucierania ekstrakt wanilii.
W drugiej misce łączymy mąkę, proszek do pieczenia, sodę, cynamon i sól.
Do masła z cukrem dodajemy na przemian masę bananową oraz suche składniki i za każdym razem mieszamy.
Dodajemy 3/4 połamanej na małe kawałki czekolady.

Keksówkę smarujemy masłem i osypujemy mąką. Wkładamy masę do formy i wsuwamy do nagrzanego do 175 stopni piekarnika. Pieczemy 50-60 minut.
Uwaga: ciasto dość szybko wyrasta i długo jest mokre w środku , więc trzymajmy się raczej czasu pieczenia.



Gdy ostygnie, polewamy je roztopioną czekoladą i posypujemy migdałami. U mnie niestety chwila nieuwagi spowodowała, że czekolada się zsiadła i wyszedł z niej krem, co jednak nie zepsuło smaku.

I jeszcze mała uwaga, na świeżo ciasto kroi się ciężko i rozpada. Lepiej odstawić je do następnego dnia, wtedy łatwiej podzielić je na kawałki i ma lepszą konsystencję.

Przepis pochodzi z programu "Na słodko" z Kuchnia Tv

środa, 13 stycznia 2010

Pod obfitym brzuchem Buddhy



Strasznie długo czekałam aż w Łodzi pojawi się hinduska restauracja. Gdy w końcu pierwsza zawitała do jednej z oficyn na ul. Piotrkowskiej, kompletnie nie przypadła mi do gustu. Pamiętałam, że akurat recenzowałam ten przybytek do gazety, niezbyt pochlebnie, a potem musiałam zmagać się z niezadowolonym właścicielem...

Na szczęście potem otworzono kolejną, a całkiem niedawno, jeszcze jedną. Trzeba więc było wybrać się na zwiady. Uwielbiam kuchnię hinduską ze względu na zapachy, kolory i smak. Nie jestem w tym względzie taką całkowitą amatorką, bo pracowałam swego czasu dorywczo za granicą w dwóch takich restauracjach. Napatrzyłam się więc, nawąchałam i pojadłam. I to wcale nie po kryjomu, bo właściciele wręcz wymagali od personelu żeby wiedział co podaje, na co oczywiście nie trzeba mnie było długo namawiać.



Do restauracji Buddha wybrałyśmy się z koleżanką po południu, więc ruch był niewielki, co absolutnie nas nie odstrasza, bo można się wtedy czuć całkiem swobodnie a nawet nie obawiać się, że sie człowiekowi poleje sos na brodę.

Wystrój jest tradycyjny, kolorystyka brązowo-różowa, dyskretne oświetlenie, ładnie przybrane stoły. Generalnie - jak najbardziej w porządku. Jedyne co mi przeszkadza to jakaś plaga instalowania plazm na ścianach w miejscach, gdzie one kompletnie nie pasują. Doceniam, że chociaż leciał bollywoodzki film, ale wolałabym muzykę sączącą się w tle, a nie huczący nad moją głową sprzęt.

Obsługa szybka, pomocna i nienachalna.
Bardzo miło, że na przystawkę goście dostają kukurydziane placki oraz dwa sosy, miętowy i słodko-kwaśny aby umilić sobie oczekiwanie - a nie jest to regułą w innych restauracjach hinduskich. Menu tak bogate, że trudno wybrać jedną pozycję. Poszłam z 'małym głodem', ale po prostu nie mogłam się oprzeć. Wahałam się pomiędzy zupą ze słodkiej kukurydzy a warzywami gotowanym w mleku kokosowym, ale jak zawsze skończyłam na mięsnym daniu.

W zasadzie obie z Kasią wybrałyśmy to samo, tylko Katarzyna wzięła kurczaka a ja baraninę gotowaną w sosie z czosnkiem, imbirem, zieloną papryczką chili, wymieszaną ze szpinakiem.
Danie było podawane z plackiem roti z masłem - rewelacyjnym po prostu. Miseczka z mięsem wydawałam się może niewielka, jednak uwierzcie mi, można się było najeść. Mięso było bardzo delikatne, sos gęsty i kremowy, ostry ale w sam raz. Podejrzewam, że gdyby ktoś siedział z boku, usłyszałby jak mruczymy z zadowolenia!



Na deser absolutnie nie było miejsca - jest za to po co wrócić - popiłyśmy tylko indyjską masala chai.
Do rachunku dołączono cukiereczki na odświeżenie oddechu, przyznam się szczerze że z powodu ich kadzidełkowego zapachu i dużej zawartości anyżu przez moment zastanawiałam się czy nie zjadłam właśnie zapachowej kulki do szafy...

Polecam wszystkim: strona restauracji to www.buddha.info.pl

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Na szersze boczki



Wymień trzy potrawy, które chciałabyś zjeść przed końcem świata... Dwie z tych trzech zawsze się u mnie zmieniają, ale placki ziemniaczane pozostają niezmiennie na pierwszym miejscu. Pewnie nie świadczy to o mnie dobrze, bo to raczej mało wyrafinowana potrawa, a jednak nie mają sobie równych.

Jakoś placki oraz zapiekanka kluskowo-jabłkowa kojarzą mi się z dzieciństwem. Zimowe, długie wieczory, kiedy dulczałam mamie, że placki i tylko placki, ja zetrę, ja usmażę (oczywiście kończyło się już przy ścieraniu) i ja zjem wszystko. Potem leżałam szczęśliwie na kanapie z obrzmiałym brzuchem i wyrzutami sumienia.

Oczywiście dzieci myślą, że to co robią ich mamy jest najlepsze na świecie. Mimo to, z czasem odkryłam, że nie wszyscy jedzą placki na ten sam sposób. Jedni lubią z cukrem, inni ze śmietaną. Niektórzy dodają cebulę, inni ser żółty. Placki mogą być wielkie, na całą patelnię, albo malutkie i okrąglutkie jak bliny. Miękkie, albo chrupiące - w zależności od upodobań. W końcu ja sama zaczęłam eksperymentować z dodatkami i przyprawami, kombinując wersje staropolskie, nowoczesne, mięsne, węgierskie itp.

Skoro teraz jest tak zimno, pomyślałam, że można zjeść coś tak tłustego, a nawet się powinno! Tym razem zrobiłam chyba moją ulubioną plackową odmianę - placki ziemniaczane z cukinią i kuminem, na sposób orientalny. Niestety musiałam zjeść je sama, a dla mnie jest to potrawa , która wybitnie powinno się jeść w towarzystwie. W końcu podczas smażenia można obgadać, życzliwie naturalnie, połowę swoich znajomych.



Składniki na 2 osoby:
3 duże ziemniaki
mała cukinia
1 jajo
6 łyżek mąki
1/1 łyżeczki kurkumy
1 czubata łyżeczka kuminu
sól, pieprz do smaku

Przygotowanie:
Ziemniaki obrać i zetrzeć na małych oczkach tarki.
Cukinię nie obraną zetrzeć na dużych oczkach tarki.
Dodać jajko, mąkę oraz przyprawy. Sprawdzić czy konsystencja jest wystarczająco gęsta.
Rozgrzać patelnię i na gorącym olejy smażyć po 3 placuszki na patelni.

Podawać z sałatą i gęstym jogurtem naturalnym, w towarzystwie koniecznie!

czwartek, 7 stycznia 2010

Zostań polską Nigellą...



Przyznaję, trochę mnie ten konkurs wkręcił. Nie żebym miała sama w nim startować, bo absolutnie mam świadomość, że daleko mi do kulinarnej bogini i wielu rzeczy jeszcze nie potrafię, ale jednak z radością wczytałam się, o co w tym wszystkim chodzi.
Otóż, konkurs organizuje Dzień Dobry TVN do spółki z Kamisem, którzy najwyraźniej zwąchali, że gotowanie od jakiegoś czasu kojarzy się fajnie i nie wstyd przyznać się kobiecie, że stoi przy garach.

Co więcej, organizatorzy mają właśnie zamiar udowodnić, że nie tylko mężczyźni są dobrymi kucharzami, co kompletnie mnie rozłożyło! Może i zawodowo więcej facetów gotuje (dowód na stereotypowe traktowanie tego zawodu), co nie znaczy że normalnie na co dzień proporcje wyglądają podobnie.
Udowadniać wiec chyba muszą sami sobie, bo my doskonale wiemy, jak jest w praktyce. Nie powiem, kilku z moich kumpli gotuje świetnie i porywają się czasem na naprawdę skomplikowane dania, ale nie uważam, żeby talent do gotowania mieli mężczyźni, bardziej niż kobiety. Trochę to seksistowskie obiecywać paniom że właśnie nadeszło ich '5 minut w kuchni', skoro nikt sobie nie przypomina, żeby ta umiejętność cudownym sposobem u kobiet wyginęła.



W ogóle mam wrażenie, że program ten jest przysłowiowe '10 lat za murzynami' (pardon za wyrażenie), bo telewizyjne show tego typu wydaje mi sie być pomysłem przeniesionym z lat 50-tych w Ameryce - stąd też odpowiednia oprawa fotograficzna tego postu - kiedy to wypadało się ścigać o miano najbardziej perfekcyjnej pani domu - a więc, która lepiej gotuje, ma czyściej w domu i bardziej nienaganny makijaż. Chyba z tego już wszyscy dawno wyrośliśmy?

Tak więc, poszukiwania polskiej Nigelli ruszają. Panie, które przejdą wstępne castingi będą musiały wykazać się nie tylko talentem do gotowania, przybierania potraw, wiedzą o sztuce kulinarnej ale i odpowiednim wyglądem. Bo mają być ponętne, zmysłowe i sensualne, nawet przy obieraniu ziemniaków, jak Nigella właśnie. Każda z nas co prawda ogląda ją z zachwytem, ale chyba żadna z nas nie jest na tyle naiwna, żeby sądzić, że tak to wygląda w realu. Program to program i nawet Nigelli robią wcześniej makijaż, zakładają ciuchy a w napisach końcowych można z łatwością znaleźć pozycje stylistów od jedzenia...



No, i żeby nie było za łatwo, ta polska kulinarna bogini będzie musiała jeszcze umieć dostosować się do sytuacji, bo producenci zapowiadają, że będzie trzeba i odnaleźć się na poligonie wojskowym! Wszystko to będą oceniać: Andrzej Polan – kucharz współpracujący na stałe z Dzień Dobry TVN, Maciej Nowak – krytyk kulinarny oraz trzeci, co tydzień inny juror, plus oczywiście widzowie. Ciekawe, że to właśnie oni zadecydują ostatecznie która z pań wygra w konkursie kulinarnym, choć naturalnie nie będą mieli okazji tych potraw spróbować.
Ta, która wygra dostanie kontrakt na program kulinarny dla TVN oraz szkolenia w ekskluzywnej sieci hoteli.

Czeka nas więc klasyczny konkurs piękności, tylko w kapkę zmienionej scenerii. Nie wątpię, że oglądalność będzie spora, TVN wylansuje nowe gwiazdy spośród zwykłych ludzi a widzowie będą zadowoleni, bo będą mogli przy okazji sms-owania np. wygrać mikser!



Choć oczywiście ponarzekałam tu straszliwie, ja też pewnie zasiądę przed telewizorem, ale komórkę to schowam na ten czas w lodówce...

środa, 6 stycznia 2010

Za nim na koniec świata



Nie ma, powtarzam nie ma, lepszego warzywa niż bakłażan. Jak w powyższym tytule, zawojował mój świat. Jem go pod każdą postacią, na wszelakie sposoby, a jak tylko jestem w restauracji to najpierw tej pozycji szukam w menu.

Najbardziej smakują mi podane w najprostszy sposób. Ugrilowane a potem dodane do zasmażonych pomidorów ze świeżą bazylią. Teraz niespecjalnie można je przygotowywać w ten sposób, bo pomidory są już kompletnie bez smaku i cała zabawa na nic. Dlatego zimą szukam sobie innych sposobów na bakłażany, zimą mogę pocudować.
Zresztą zbieram się właśnie do otwarcia bakłażanów, które zamarynowałam pod koniec lata, po raz pierwszy w życiu. Aż strach otworzyć słoik, bo w ogóle ich pod tą postacią nie jadłam, a przepis był kombinowany. Czy wyjdzie zjadliwe, to się okaże...

Tymczasem, zrobiłam bakłażany zapiekane z cebulą i pomidorami,
przepis jest autorstwa Agnieszki Kręglickiej, i ponoć można go znaleźć w menu jej greckiej restauracji Meltemi. Ja trochę zmieniłam oryginał, zostawiając bakłażany w skórze oraz dodając ser żółty.



Składniki na 2 osoby:
1 duży bakłażan
2 białe cebule
3 ząbki czosnku
2 pomidory i przecier pomidorowy mały w puszce, lub niecała puszka pomidorów bez skórki
1/2 szklanki soku pomidorowego, ewentualnie
1/2 sera feta
1/2 szklanki startego sera żółtego
oliwa, sól, pieprz, liść laurowy, ziele angielskie, oregano

Przygotowanie:
Bakłażana pokroić w plastry, posolić i odstawić aż puści trochę wodę. Odsączyć papierowym ręcznikiem. Potem ułożyć plastry w naczyniu do zapiekania, mocno skropić je oliwą i jeszcze trochę posolić. Zapiekać w piekarniku ok. 20 min przy 180 stopniach.

Tymczasem pokroić cebule w piórka, a czosnek w plasterki. Smażyć oba składniki w rondelku z liściem laurowym, zielem angielskim i oregano (spora ilość). Gdy wszystko namięknie, ale nie zacznie jeszcze brązowieć, dodajemy pomidory i przecier pomidorowy, dolewamy sok pomidorowy jeśli sos jest zbyt gęsty. Dusimy aż całość przejdzie smakiem.

Na plastrach upieczonego już bakłażana kładziemy sos i posypujemy tartym serem żółtym a potem kruszymy na wierzchu fetę. Na koniec posypujemy wszystko świeżo zmielonym kolorowym pieprzem i zapiekamy w piekarniku dopóki ser się nie rozpuści.
Zapiekankę prezentuję tylko w całości, bo niestety po przełożeniu na talerz prezentowała się mało estetycznie:-(

PS: Pisząc tego posta właśnie usłyszałam, że TVN poszukuje aktualnie 'polskiej Nigelli Lawson'. Nie znoszę tego typu nazewnictwa, ale sam pomysł jest chyba niezły. Może objawi się nam jakiś nowy talent?

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Taką kawę to ja mogę pić



Skoro początek roku i tak dalej, a do podsumowań nie jestem skora - choć zeszły rok nie był wcale zły - postanowiłam wyjrzeć trochę w przyszłość. Ja tam zdeklarowaną optymistką raczej nie jestem, kto mnie zna, ten wie..., ale z takim kalendarzem to nie wiadomo czy pierwsza nie stanęłabym na czele pochodu świeżo wyleczonych z ogólnego marazmu.

Blog co prawda jest kulinarny, ale w końcu kalendarz wydaje firma produkująca kawę, więc można sobie chyba na tę dygresję pozwolić, skoro mowa o uprzyjemnianiu życia.

Najnowszy kalendarz Lavazza 2010 po prostu powala na kolana feerią barw. Niesamowite, surrealistyczne fotografie Milesa Aldridge’a nawiązują stylem do filmów Felliniego. Niby są futurystyczne ze względu na użytą kolorystykę, ale z drugiej strony mocno retro, co widać po ubiorach modelek, makijażu czy scenografii zdjęć.

Motywem przewodnim na 2010 rok była włoska muzyka popularna. Do zdjęć reprezentujących sześć legendarnych włoskich piosenek wybrano sześć supermodelek: Bianca Balti, Georgia Frost, Lydia Hearst, Daisy Lowe, Alexandra Tomlinson i Alek Alexeyeva. Każda z nich zapozowała do portretu, podpisanego tytułem jednego z ponadczasowych szlagierów a la Italia: Va' Pensiero, Guarda Che Luna, 'O Sole Mio, Con Te Partir?, Baciami Piccina i Nessun Dorma.

Mnie najbardziej podobają się zdjęcia z marca-kwietnia i września-października. To pierwsze zachwyca połączeniem zimnego błękitu i czerwieni, stylowo ułożona na brzegu basenu Alexandra Tomlinson popija filiżankę Lavazzy nostalgicznie zapatrzona w dal. Na co spogląda, o czym myśli, nie wiadomo. Czy tęskni czy jest znudzona, możemy się tylko domyślać.



Właśnie niezwykła narracyjność tych zdjęć urzeka mnie najbardziej, każde opowiada jakąś historię a my widzimy tylko jeden kadr, jednak bardzo nasycony znaczeniem.
W sumie zastanawia mnie, że firma reklamuje tę edycję jako niezwykle optymistyczną, radosną i wzbudzającą apetyt na życie. Na fotografiach Brytyjczyka kobiety z uszminkowanymi na czerwono ustami, w obcisłych sweterkach wydają się być zamyślone, nostalgicznie zapatrzone w dal, nie do końca zadowolone z życia. Mnie fotografie te wydają się dość melancholijne, szczególnie ta kolejna powyżej/poniżej wspomniana.



Ułożona na podłodze w pastelowym pokoju Lydia Hearst, wyraźnie opłakuje jakiś przed chwilą zakończony romans. Z rozmazanym makijażem i strojem w nieładzie rozdaje swoje niechciane pocałunki pustym i samotnym filiżankom do kawy. No cóż może być bardziej optymistycznego, chciałoby się rzec...

Żródło: materiały prasowe Lavazza