sobota, 27 lutego 2010

Nie Hongkong , ale...



Był kiedyś w radiu taki konkurs, można było wygrać wycieczkę w dowolne miejsce na świecie. Ja bez wahania wybrałabym Hongkong. Ze względu na połączenie tradycji i nowoczesności, niezwykły koloryt tego miejsca, barwne ulice, które są przedłużeniem przestrzeni domowej mieszkańców. I oczywiście ze względu na życie nocne. Nigdy nie byłam w Hongkongu, więc mam bardzo romantyczne wyobrażenie o tym mieście. Głównie utkane z obrazów Chrisa Doyle'a, podlewane nostalgią Wong Kar-Waia. Też bym się tak włóczyła po neonowych ulicach w nocy, jadła makaron w otwartych do późna barach i szukała puszek ananasa z wymyśloną datą ważności. Nie wiadomo kogo bym spotkała i co by mi się przytrafiło, Hongkong nocą jest w końcu poza czasem i prawdopodobieństwem.

Przepis, który podaję dzisiaj nie pochodzi stamtąd, jest kombinacją kilku innych a autorką jest moja mama. Wymyśliła to jeszcze w czasach, gdy na naszych ulicach pojawiły się pierwsze budki chińskie a papieru do sajgonek można było szukać i nie znaleźć. Dlatego farsz, pierwotnie z przeznaczeniem do sajgonek właśnie, stał się niezależnym daniem, uwielbianym przez nas.

Farsz sajgoński



Składniki:
20 dag mięsa mielonego
paczka makaronu sojowego
kapusta pekińska
puszka kiełków soi
10 grzybów Mun
2 marchewki
1 cebula
1/2 pora
1 jajko
olej
3 łyżki sosu sojowego
przyprawa chińska
sól, pieprz

Przygotowanie:
Pokroić pora w plasterki, kapustę w paski, marchew zetrzeć na dużych oczkach tarki, cebulę pokroić w kostkę. Namoczyć grzyby i pokroić je w paski. Zalać makaron gorącą wodą aby zmiękł.
Ponieważ smażenie trwa krótko, trzeba sobie wcześniej naszykować wszystkie składniki w zasięgu ręki, żeby potem nie przerywać smażenia. W rozgrzanym mocno woku podsmażyć na oliwie mięso mielone. Wrzucić por, cebulę i chwilę smażyć na dużym ogniu. Dodać kapustę, marchew, zamieszać i smażyć aż zmiękną.
Wrzucić grzyby, makaron i wlać sos sojowy. Zamieszać i dusić pod przykryciem 5 minut na trochę mniejszym ogniu. Dodać kiełki odsączone z zalewy, zamieszać i znowu dusić kilka minut.
Dodać przyprawę chińską i doprawić solą i pieprzem do smaku.
Na końcu wlać roztrzepane jajko i intensywnie przemieszać - chwilkę jeszcze przesmażyć aż się zetnie i od razu podawać.

czwartek, 25 lutego 2010

Niechciana piąta ćwiartka



Podroby są zwykle traktowane jako coś gorszego, nieczystego lub cokolwiek obrzydliwego. Przyznaję, że sama bardzo rzadko jadam takie smakołyki jak płucka czy żołądki. Są to jakieś zamierzchłe czasy szkolnych stołówek i okropnych gulaszy bez smaku i przypraw.

Najwyższy czas odczarować te niechciane zwierzęce resztki. W Warszawie powstała niedawno nowa restauracja, Piąta Ćwiartka. Właścicielami są Agnieszka i Marcin Kręgliccy, restauratorzy i kucharze, których bardzo sobie cenię. Jak można przeczytać w opisie: "Piąta ćwiartka to historyczny termin, znany smakoszom i rzeźnikom. Oznacza części, które po uboju nie są ćwiartką mięsa". Pomysł genialny w swej prostocie, dania są tam proste, niedrogie a wizytę w takim miejscu można rzeczywiście uznać za kulinarną lekcję. Do tej pory nie udało mi się tam dotrzeć, bo kiedy jestem w Warszawie to albo nie ma czasu, albo nikt nie chce ze mną tam iść.
A w karcie same cuda: grasica cielęca w sosie z figami i brandy, flaki na czerwono, z pikantną kiełbasą i parmezanem, kurze żołądki z grzybami leśnymi, w śmietanie. Takich potraw nigdy nie jadłam, tym bardziej jestem ciekawa ich smaku. Podobno na deser koniecznie trzeba wziąć tam paschę z sosem porzeczkowym - powala na kolana.

Tak się rozmarzyłam po przejrzeniu karty dań, że zrobiłyśmy sobie na obiad wątróbki drobiowe, właśnie przepisu Agnieszki Kręglickiej z In Style'a. Mojej mamie danie niezbyt smakowało, ale mnie połączenie delikatnych wątróbek i słodkich żurawin bardzo odpowiadało.

Wątróbka drobiowa z żurawinami



Składniki:
400 gr. wątróbki drobiowej
garść świeżych lub suszonych żurawin
łyżka soku z żurawin (spokojnie można to zastąpić całymi żurawinami w słoiku, gdzie również jej sok)
4 szalotki pokrojone w piórka
4 ząbki czosnku pokrojone w plasterki
2 łyżki sosu balsamico
kilka łyżek oliwy z oliwek
tymianek, najlepiej świeży
sól, pieprz
mąka do oprószenia wątróbek

Przygotowanie:
Wątróbki oczyścić i oprószyć mąką. Na patelni podgrzać oliwę i podsmażyć czosnek i cebulkę, dodać wątróbkę i smażyć krótko na dużym ogniu, obracając ją często. Wtedy będzie miękka i delikatna w środku a nie twarda jak podeszwa.
Dodaj żurawinę, sok, balsamico, zrobi się na patelni dość rzadki sos, który należy pogotować chwilę. Doprawić w międzyczasie solą, pieprzem i tymiankiem.

Podawać w miseczce, najlepiej z towarzystwem puree z ziemniaków oraz marchewki z groszkiem. Agnieszka Kręglicka polecała samą potrawkę z mieszanką różnych sałat, ale obawiam się, że wtedy nie najadłabym się...

wtorek, 23 lutego 2010

Koktajl, co włosów nie postawi



Nie wiem czy dla wszystkich wyjście do fryzjera jest taka traumą jak dla mnie? Zawsze jestem zestresowana już od rana, zawsze jestem naszykowana z wymyśloną fryzurą na kilka dni do przodu. Nie ma takiej możliwości, żebym oddała się całkowicie w ręce stylisty fryzur - po pierwsze dlatego, że stylistów dziś jak na lekarstwo, a po drugie nie zgadzam się, żeby na mnie ktoś eksperymentował.
Fryzura jest dla mnie ważna, w końcu tylko ja wiem w jakim stylu będzie mi najlepiej.

Moje przywiązanie do mojego fryzjera jest absolutne - aż do drugiej wpadki. Przy pierwszej jeszcze mogę wybaczyć omsknięcie się ręki, ale przy drugiej bezlitośnie skreślam takiego golibrodę z mojej listy.

Kolejna rzecz, z powodu której nie znoszę chodzić do fryzjera, jest ta milusia i cieplusia atmosfera, która zwykle panuje w takich salonach. Nie ma to nic wspólnego z tą z filmu "Karmel" - to raczej Nudo-nerwica nożyczek. Tu ktoś uwija się aż włosy latają w powietrzu, a reszta niedbale żując gumę i atakując szczotą chmarę włosów rozsiewa dookoła pozostawione na pastwę losu resztki innych klientek.

Ja należę do tych upierdliwych, milczących klientek, które nie mają ochoty opowiadać co też robią w życiu ("studiuje czy pracuje?") i bacznie śledzą każdy ruch nożyczek, przypominając, że przy karku ma nie być zbyt krótko ani zbyt długo.

Chodzenie do fryzjera zawsze owocuje u mnie silnym napięciem ramion - bo mimowolnie poddaję się naruszaniu mojej przestrzeni osobistej i atakiem nerwicy "po" - gdy w rozpaczy miotam sie od lustra do lustra zastanawiając się czy mam czekać 3 miesiące zanim odrosną czy mogę sie pokazać ludziom;-)

Niedawno poszłam do nowego fryzjera - zagadano mnie i opuściłam salon z małą wariacją na temat tego, co chciałam mieć na głowie. Na dodatek dałam namówić się na szaleństwo w postaci uczesania na irokeza. Skoro "robię w kulturze", to muszę mieć artystyczny nieład na głowie... Dziś niestety został z tego tylko nieład...
Opadnięty grzebień zwisa mi smętnie nad czołem i nawet bardzo energetyczny koktajl, który przed chwilą zrobiłam, nie jest w stanie poprawić jego żywota.

Poszukiwania nowego fryzjera zakończone klapą, na szczęście znalazłam idealny koktajl, który choć trochę mi to wynagradza.
Po zakupie tych pięknie mlecznych szklanic do koktajli, trzeba było znaleźć do nich odpowiedni załadunek;-)


Koktajl kawowo-bananowy




Składniki na 2 porcje:
1 duży banan lub 2 małe
300 ml mleka
1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej
1 łyżeczka kakao rozpuszczalnego
1 łyżka miodu
ewentualnie brązowy cukier do dosłodzenia

Przygotowanie:
Wszystko wrzucamy do miksera i koktajl gotowy. Ilość mleka tak naprawdę 'na oko', w zależności czy ktoś lubi gęsty czy raczej rzadki jak ja wolę.Można go podawać posypany gorzkim kakao, koniecznie pić ze słomką!

sobota, 20 lutego 2010

Weekend na czekoladowo



Wiedząc, że zbliża się czekoladowy weekend organizowany przez Beę, postanowiłam coś mega słodkiego zrobić, tak bardzo grzesznie kalorycznego, że na samą myśl puchnie człowiek w spodniach.

Zresztą pogoda pod zdechłym azorkiem, to co można robić innego jak tylko piec i się opychać. Już zaplanowałam, że nie zamierzam nigdzie dziś wychodzić na miasto, więc można się oddać rozpuście.

Szczerze mówiąc, czekoladę najbardziej lubię w postaci stałej, gorzką, z dodatkiem skórki pomarańczowej, albo z marcepanem. Wszystkie ciasta i desery z czekoladą, są u mnie na drugim miejscu. W szufladzie zawsze mam zabunkrowane ze dwie tabliczki swoich ulubionych. Czuję się wtedy bezpieczniej, jak wiem, że są - na wszelki wypadek, na atak słodkiego łakomstwa. Nigdy nie umawiam się ze sobą, że zjem teraz całą czekoladę, ale jak tak oderwę jeden rządek, to potem idę do kuchni po następny i kolejny. A potem to nie ma co zostawiać już tych dwóch na jutro, i w ten sposób nagle orientuję się, że wsunęłam już całą. Potem zaczynają się wyrzuty sumienia, ale to już całkiem inna historia...


Mazurek krówkowo-czekoladowy




Niedawno w sklepach pojawiła się nowa wersja masy krówkowej, kokosowa. A ja nie dość, że uwielbiam kokosowe wszystko, to czuję się w obowiązku próbowania wszystkiego nowego, co się pojawi na sklepowych półkach. Masa swoje odleżała, aż znalazłam przepis i powód żeby z nią zatańczyć.
Przepis znalazłam na blogu Wprawki kuchenne, a masę czekoladową dodałam sama. Przepis na krem czekoladowy inspirowany jest przepisem Agaty, zmieniłam tylko ilość czekolady i dodałam wiórki kokosowe.

Składniki:
35 dag mąki pszennej
50 gr cukru pudru
20 dag masła, ja dałam więcej (całą paczkę) bo ciasto było za suche
duża łyżka śmietany kwaśnej 18%
2 żółtka
puszka masy krówkowej

Krem czekoladowy:
tabliczka czekolady gorzkiej
1/3 szklanki cukru brązowego
20 gr masła
1/3 kubeczka śmietany 12% (60 ml)
1/2 kubeczka śmietanki kremówki 36% (100 ml)
wiórki kokosowe

Przygotowanie:
Składniki na ciasto łączymy ze sobą, wyrabiamy ciasto. Owijamy je folią i wstawiamy do lodówki na jakąś godzinę. Następnie wykładamy ciastem (wałkowanie nie było konieczne - ciasto rozbiłam w foremce dłońmi) nasmarowaną masłem tortownicę i wkładamy je do piekarnika na 30 minut w temperaturze 200 stopni, aż spód zacznie brązowieć.

Gdy ciasto stygnie, masę krówkową wstawiamy do kąpieli wodnej - zanim osiągnie płynny stan minie minimum 30 minut. Na ostudzone ciasto wykładamy ciepłą masę krówkową. Czekamy 15 minut aż zgęstnieje w lodówce i na nią kładziemy krem czekoladowy.

W rondelku podgrzewamy cukier z masłem i śmietanką 12%. Gdy cukier się rozpuści, a płyn zacznie wrzeć, zmniejszamy ogień i mieszamy jeszcze przez 2 minuty. Zdejmujemy z ognia. Wrzucamy do płynu połamaną czekoladę i lekko podgrzewamy aż czekolada się rozpuści. Zdejmujemy z ognia i powoli dodajemy śmietanę kremówkę. Mieszamy aż krem będzie jednolicie brązowy. Wykładamy na masę krówkową, pokrywając równomiernie całe ciasto.


Wszystko posypujemy wiórkami kokosowymi i wstawiamy do lodówki aby warstwy się umocniły.

Sam spód nie jest słodki, ale za to równoważy niesamowitą słodycz masy krówkowej. Nie polecam tu dokładek lub krojenia sobie wielkich porcji, bo od ilości słodkości aż bolą zęby!

czwartek, 18 lutego 2010

Zielony potwór?



Ja nie wiem czemu dzieci straszy się brukselką albo szpinakiem. Czy może być coś lepszego niż potrawka z brukselki, albo szpinakowa tarta? Jakoś nigdy nie uzmysłowiono mi jako małej dziewczynce, że brukselka jest fe, być może dlatego nie przyszło mi do głowy ją znielubić.
W zimie, gdy tak brakuje warzyw, właśnie dzięki zielonym potworom można przetrwać do wiosny. Brukselka ma w sobie coś pocieszającego, domowego i świetnie wpisuje się w ideę tak ostatnio modnego comfort food.
Chodzi w tym wszystkim o to, że comfort food to jedzenie na pocieszenie - niezbyt wykwintne, niedrogie, proste w przygotowaniu a smaczne, sycące i takie w sam raz na kanapę i pod koc, z książką przy boku. Te potrawy zwykle kojarzą nam się ciepło, bo niosą ze sobą bezpieczeństwo i brak stresu, zadęcia z cyklu 'wyjdzie czy nie wyjdzie'.

Pasują mi do tego wszelkie zapiekanki z resztek, tosty z czerstwego chleba, odgrzewany z jabłkiem makaron i tym podobne. Czyli rzeczy, którymi raczej nie poczęstujemy gości, bo nie mają wyglądu (co zresztą na zdjęciach widać), ale lubimy sobie przygotować je w wolne popołudnie.

Ja dzisiaj przyszykowałam puree z brukselki, ziemniaków i marchwi, takie nie do końca rozgniecione, żeby było czuć poszczególne warzywa. Wielka pożywna, pachnąca i parująca popa, którą zajada się łyżką nawet prosto z garnka. Koniecznie w towarzystwie jajka sadzonego czy panierowanej na chrupko ryby.
Po takim posiłku można się spokojnie zdrzemnąć i odpuścić sobie dalsze funkcjonowanie w codzienności.




Puree z brukselki


Składniki (na 2 osoby):
1/2 kg brukselki
3 duże marchwie
5 ziemniaków
świeża cebulka ze szczypiorem
łyżka masła
śmietana
sól
pieprz kolorowy

2 filety z miruny (nie mureny, jak mawia mój kolega)
jajko
bułka tarta
przyprawa do ryb z kurkumą i miętą, Kotanyi


Przygotowanie:
Ugotować warzywa w jednym garnku, w osolonej wodzie - odcedzić.
Jeszcze gorące rozgnieść z łyżką masła i świeżo mielonym pieprzem. Można dodawać do smaku śmietanę albo polać nią potem puree. Posypać obficie pokrojoną cebulką.

Rybę odsączyć z wody, posypać przyprawami. Obtoczyć w rozbełtanym jajku i bułce na przemian. Smażyć na rozgrzanym oleju z obu stron.
Zajadać!

wtorek, 16 lutego 2010

Ciastko z resztek



A co tam, pączki znowu będą dziś kupne. Jak się znam, to z przekory upiekę je za jakiś tydzień czy dwa, byle nie wtedy, kiedy się powinno. Jakoś tak już mam, że jak na co dzień mięso snu z powiek mi nie spędza, tak gdy tylko jest post, zachciewa mi się kiełbasy.
Wiec ja dziś zaprosiłam się na 'torta'.

Czytałam dziś w 'Wysokich Obcasach', że w USA kobiety stosują nieprzerwanie przez wiele lat pigułki antykoncepcyjne przedłużając sobie w ten sposób młodość. Dawka hormonów, którą przyjmują, choć mniejsza w pewnym wieku, powoduje, że miesiączka dalej się pojawia a o menopauzie przez ten czas można zapomnieć, choć dzieci już się nie urodzi. Przedziwny pomysł, w sumie kuszący, ale czy jestem wystarczająco zdeterminowana, żeby tak walczyć z naturą? Chyba jeszcze nie w tym wieku... Chociaż myśl o miesiączce przez kolejne 50 lat raczej nie jest zachęcająca, nawet za cenę wyglądania o parę lat młodziej.

Tymczasem jednak wrzucam moje niedawne mini-tarty gruszkowe, które zadziwiająco się udały. Zrobiłam je na spodzie z kruchego ciasta, ale przepisu nie podam, bo ciasto akurat było kupne i zostało mi go akurat na dwie mini-tarty

Tartaletki gruszkowe



Składniki:
reszta ciasta kruchego
2 gruszki
1 jajo
torebka cukru migdałowego
śmietanka 36% - 1/3 kubka
sok z cytryny
płatki migdałów
cukier brązowy do posypania

Przygotowanie:
Wykładamy dwie formy na tartaletki ciastem i układamy na nich promieniście plasterki gruszek. Skrapiamy sokiem z cytryny aby nie zbrązowiały. Wstawiamy na 30 minut na 180 stopni do piekarnika.

W międzyczasie przygotowujemy masę do wypełnienia. Ucieramy jajko energicznie z cukrem migdałowym aż zrobi się puszyste. Dodajemy pół kubeczka śmietany i dalej energicznie bełtamy. Wtedy masa ma postać kremu migdałowego.

Po wyjęciu podpieczonego spodu z gruszkami i lekkiemu schłodzeniu go, wylewamy na foremki masę aż do brzegów. Wkładamy znowu na ok. 20 minut do piekarnika na temperaturę 200 stopni. W połowie pieczenia posypujemy deser brązowym cukrem i płatkami migdałów.

Gdy zauważycie, że masa wyrosła wysoko jak suflet, wyłączcie piekarnik. Potem oczywiście wierzch opada i tarta jest płaska.
Można ją jeszcze polać sosem migdałowym, jeśli wam zostało, można podawać ciepłe, jak kto woli.
Takie pyszności jadłyśmy właśnie przed koncertem DM!

niedziela, 14 lutego 2010

Nie ma miłości bez ości...



Takie właśnie hasło usłyszałam przed chwilą w reklamie Tesco i wydało mi się totalnie adekwatne do Walentynek, których przesłodzona całuśność wychodzi mi od lat bokiem jednym i drugim.
Jako istota a-rodzinna (jest takie słowo?), pozbawiona instynktu stadnego, odczuwająca torsje na widok czekoladek w kształcie serca i całego tego randkowego savoir-vivre'u, Walentynkom mówię NIE!

Jak rozgotowanych ziemniaków nie znoszę świętowania na gwizdek, szczególnie wszystkich tych Dni Zakochanych, Dni Kobiet i chłopaków, które napędzane są przez producentów czerwonych majtek i kwiatów, co to nie pachną. Toleruję jedynie święta, które są związane z jedzeniem!

Dlatego, choć pewnie dziś królują wszędzie ociekające słodyczą wypieki, i na dodatek sama upiekłam wczoraj ciasto 'ulepek niemożliwy', nie podaję dziś żadnego przepisu, za to podaję linka do mojego wywiadu z pewną niezwykłą osobą, Clotilde Dusoulier (kliknij), autorką bloga Chocolate & Zucchini,
która jako jedna z pierwszych wpadła w 2003 roku na pomysł prowadzenia bloga. Krok po kroku rozwijała swoją pasję, uczyła się gotować, aż zrobiło sie o niej głośno w sieci, a potem w mediach.
Dziś nie pracuje już w swoim zawodzie informatyczki, tylko zawodowo gotuje, pisze artykuły do gazet i jest kimś w rodzaju krytyka kulinarnego. Do tego wydała już dwie książki i zanosi się na więcej.
Clotilde wydała mi się bardzo miła, choć z braku czasu nie mogła odpowiedzieć na wszystkie pytania. Z ponad 20 przygotowanych, udało mi się zadać 7, ale dobre i to! W Polsce chyba jeszcze nikt na to nie wpadł, żeby ją porządnie przepytać.

Wczoraj odebrałam kupioną na eBayu, świeżutką książkę Clotilde, o tym samym tytule co jej blog, jednak nie udało mi się jeszcze w nią zanurkować. Oddaliła się póki co w kierunku listy 'pilnie do przeczytania', i musi czekać na swoją kolejkę. Na pewno jednak z niej niedługo coś ugotuję.

sobota, 13 lutego 2010

Grzanie od środka




Co tu dużo mówić, koncert Depeche Mode był rewelacyjny! Olbrzymie przeżycie, duże emocje (szczególnie podczas wykonywania "Home"), chociaż przy moim wzroście musiałam nieźle wyciągać szyję. Początkowo, zanim nie stanęłam w dobrym miejscu, ktoś obok musiał mówić mi: "słuchaj, Dave już wyszedł na scenę", bo nie widziałam nic! Nie jestem zwolenniczką siadania na trybunach na koncertach, bo nie po to się płaci za bilet, żeby potem siedzieć jak w domu na kanapie. Muszę jednak opracować lepszy sposób niż stanie w tłumie spomiędzy którego nie widzę nie tylko mimiki wykonawcy, ale i jego samego...

W trakcie koncertu, koleżanka dostała smsa, że Alexander McQueen - moje modowe guru, człowiek o niezwykłym talencie, wyobraźni i osobowości - popełnił samobójstwo. Dla świata mody to tak jakby umarł Michael Jackson, strata niepowetowana, tym bardziej, że McQueen był u szczytu kariery, jego dwie poprzednie kolekcje były rewelacyjne a za kilka tygodni miał pokazać następne swoje prace. Jakoś do dziś nie mogę się z tego otrząsnąć, oglądam jego stare pokazy, przeglądam zdjęcia w Internecie i naprawdę, ściska za gardło.
Strasznie jakoś przykro, że zaraz gdy podano informację o jego śmierci, zapewniono, że pomimo śmierci kreatora, marka McQueen przetrwa, a klientki będą mogły dalej kupować rzeczy z tym logo. Choć teraz pewnie za wyższą cenę.

Wspominałam koncert i McQueena przygotowując bardzo smaczną, słodko-kwaśno-ostrą zupę według przepisu Marty Gessler. Te 3 smaki świetnie się ze sobą łączą, imbir po prostu rozpala wnętrzności a i kolor jest jakiś taki pocieszający.

Zupa marchwiowo-pomarańczowa z imbirem

Składniki:
4 duże marchewki
2 pomarańcze
1 cebula biała
kawałek imbiru
3/4 litra bulionu warzywnego
2 łyżki oliwy
sól, pieprz
śmietana



Przygotowanie:
Marchewki umyć, obrać i pokroić w kawałki. Pomarańcze sparzyć i otrzeć z obu skórkę, a następnie wycisnąć sok, dodając trochę miąższu. Cebulę pokroić w dużą kostkę. Imbir obrać i zetrzeć na tarce
W garnku rozgrzać oliwę i smażyć na niej cebulę, imbir i marchew. Zalać gorącym bulionem i gotować aż marchew będzie miękka. Pod koniec gotowania wsypać połowę skórki pomarańczowej. Dolać sok pomarańczowy, doprawić do smaku. Zostawić do wystygnięcia a potem zmiksować.



Podawać z łyżką śmietany, posypane skórką pomarańczową.

PS: W oryginalnym przepisie nie było imbiru, była za to mięta.

Julia, Wszystkiego Najlepszego, raz jeszcze!!!

czwartek, 11 lutego 2010

Ostatnio racuszki




Wszyscy szaleją dzisiaj z tymi pączkami, na każdym rogu stoi przypadkowa buda z tłustymi, ciężkimi kulami, z pękającym lukrem, z marmoladą najgorszego sortu w środku.
Fajnie, że umawiamy się, że tego dnia jemy pączki, ale nie raz już przekonałam się, że takie kupione w niesprawdzonym miejscu, mogą popsuć ochotę na wypieki na kilka dni.

Dlatego, albo trzeba upiec je samemu, albo pofatygować się do sprawdzonych miejscówek - w Łodzi to na pewno Blikle, Skórka, czy nawet Dybalski, albo rewelacyjna mała cukiernia na Bałutach, która sama wszystko piecze, a którą miałam dziś okazję odwiedzić. No dobrze, specjalnie się tam powlekłam, trochę zbaczając z trasy...

Ja dziś piekę tylko tartaletki gruszkowe (wpis przy innej okazji), tak na szybko, bo myślami jestem już zupełnie gdzie indziej. Przed wyjściem na koncert Depeche Mode, wrzucimy tylko mini-tarty na ruszt, popijemy czymś dobrym i jedziemy usłyszeć kilka piosenek od których mamy nadzieję zatrzyma się nam serce z ekscytacji, zanim dożyjemy nieuniknionej w innym wypadku 30-tki.

Za to niedzielę obchodziłam taką trochę jak tłusty czwartek. Upiekłyśmy z mamą racuszki, na które przepis wiele lat temu mama dostała od swojej koleżanki. Bardzo szybko się je robi, i bardzo szybko znikają z talerza. Zamiast tradycyjnego spirytusu na puszystość dałyśmy likier migdałowy i racuchy tylko na tym zyskały!

Racuszki Danuśki



Składniki:
1 serek homogenizowany waniliowy
1 szklanka mąki
2 jaja
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
2-3 łyżeczki alkoholu, np. likier migdałowy
rodzynki

Przygotowanie:
Oddzielamy żółtka od białek. Żółtka łączymy z mąką, proszkiem, alkoholem i ubijamy lekko trzepaczką do jajek czy naleśników. Dodajemy rodzynki. Osobno ubijamy pianę z dwóch białek i dodajemy do masy.
Smażymy na głębokim tłuszczu, bardzo rozgrzanym. Łyżką kładziemy racuchy na olej i smażymy przewracając na małym ogniu. Bardzo szybko robią się brązowe, więc nie można ich spuścić z oka.

Wykładamy na ręcznik papierowy żeby odsączyć nadmiar tłuszczu, a następnie posypujemy cukrem pudrem, gęsto...

PS: Niestety do poniedziałku nie mam możliwości obróbki zdjęć, co naprawię potem, ale tymczasem muszą być takie sauté.

wtorek, 9 lutego 2010

Pizzowe szaleństwo_2



No i mamy dzisiaj sequel. Nie planowałam wcinać pizzy dwa dni pod rząd, ale ciasto wyrosło tak bardzo, że mało nie wylało mi się przez drzwi wejściowe. Co było robić, trzeba było zagospodarować tę pustą, rozwałkowaną przestrzeń.

Dziś zamieniłam mozzarellę na emmentaler, którego trochę szkoda mi było do pizzy, ale cóż zrobić. Na spód dałam ten sam sos, co tutaj,
na wierzchu ułożyłam plastry sera (to był kawałek 30 dk, jednak połowę starłam na dużych oczkach tarki), pomiędzy nie wcisnęłam salami oraz pokrojone w plasterki zielone oliwki .
Na wierzchu posypałam jeszcze suszoną piri piri i do piekarnika.
Czas i temperatura pieczenia była taka sama jak wczoraj.

Kto się nie załapał, niech żałuje!
Ciasto, które leżało całą noc w cieple jest rzeczywiście o niebo lepsze niż poprzedniego dnia.



poniedziałek, 8 lutego 2010

Święto Pizzy



Jutro Międzynarodowy Dzień Pizzy, więc chyba nie trzeba nikogo namawiać do zjedzenia kawałka. Miło świętować takie tematyczne dni, więc nawet jeśli nie robić swoją, to fajnie wybrać się z danej okazji na pizzę. Tym bardziej, że niektóre pizzerie przygotowały na ten tydzień specjalne promocje.

Tak naprawdę wszystkie te udziwnienia, które można znaleźć w menu polskich pizzerii mogłyby nie istnieć. Podstawowa wersja to pomidory, mozzarella, bazylia i oliwa z oliwek. Niczego więcej nie trzeba - te trzy składniki są idealnym połączeniem.
Ja dopuszczam jeszcze oliwki, zielone pesto na mozzarelli, krewetki czy salami - ale nie naraz oczywiście. Z innych kombinacji chyba wyrosłam, albo po prostu wystarcza mi to, co sprawdzone.

Niektórym wydaje się chyba, że pizza to danie amerykańskie, zresztą nic dziwnego bo w każdym odcinku "Przyjaciół" ktoś szwenda się z trójkątem w dłoni. Tymczasem to danie włoskiej biedoty - tanie, proste i sycące, które do Ameryki trafiło stosunkowo późno, bo dopiero po II wojnie światowej, gdy amerykańscy żołnierze stacjonujący we Włoszech przywieźli ze sobą do kraju pomysł na to rewelacyjne danie.

W podstawowej, neapolitańskiej wersji, pizza to placek z wytrawnego ciasta drożdżowego, posmarowany gęstym sosem pomidorowym, posypany mozarellą i ziołami, pieczony w drewnianym piecu. Posiada nawet certyfikat Komisji Europejskiej jako danie regionalne.

Podstawą dobrej pizzy jest dobrze przygotowane ciasto, które nie może być zbyt cienkie, zbyt suche i zbyt wypieczone. Osiągnięcie tego złotego środka jest jednak właśnie najtrudniejsze i wymaga wiele doświadczenia. Podobno sekretem prawdziwej neapolitańskiej pizzy jest tamtejsza woda, dodawana do ciasta, następnie mozzarella z Kampanii i regionalna oliwa z oliwek do skropienia gotowej pizzy.

Na własnym gruncie możemy jednak spokojnie spróbować przygotować jej odpowiednik.



Pizza neapolitana z czarnymi oliwkami:
(na 2 średnie pizze)

Składniki:
10 gr drożdży świeżych, 5 gr drożdży suszonych
325 ml letniej wody
500 gr mąki do wypieku chleba lub mąki typu „00” (najlepiej La Tua Farina – dostępna w sklepach eko)
1 łyżeczka soli

400 gr pomidorów z puszki
mogą być pomidorki cherry do dekoracji
1 kopiasta łyżeczka suszonego oregano
1 łyżeczka soli
2 łyżki oliwy z oliwek
Szczypta semoliny (gruboziarnista mąka lub drobna kasza otrzymywana z pszenicy twardej (durum), używana do przemysłowej produkcji makaronu lub kuskusu)
kulka mozzarelli, po 125 gr
czarne oliwki
garść świeżej bazylii

Przygotowanie:
Drożdże rozpuść w letniej wodzie, wlej w dołek zrobiony w mące, dosyp soli i wyrabiaj ciasto.

Powinno potrwać to 8-10 minut aż ciasto zrobi się elastyczne i gładkie. Przełóż je do posmarowanej oliwą miski, przykryj ściereczką i jeśli możesz, odstaw na całą noc w ciepłe miejsce, by wyrosło dwukrotnie (moje ciasto stało jednak 2 godziny i wyrosło pięknie).
Ciasto podziel potem na 2 części i ponownie odstaw do wyrośnięcia – powinno ponownie podwoić swoją objętość.

2. Przygotuj sos: wylej pomidory do miseczki i rozgnieć je łyżką czy dłońmi. Dodaj sól, oliwę, oregano.

3. Podgrzej piekarnik do 220 stopni, a nawet do 250 jeśli możesz. Na blasze rozsyp trochę semoliny (semolinę możesz zastąpić kaszą manną lub mąką krupczatką), połóż placek. Posmaruj go sosem pomidorowym, posyp mozzarellą porwaną na kawałki lub pokrojoną w plastry, poukładaj pomidorki cherry, posyp pokrojonymi w plastry czarnymi oliwkami i posyp listkami bazylii (u mnie tej zabrakło bo rośnie mi na parapecie wyjątkowo opornie). Skrop placek oliwą z oliwek.
Piecz około 10-15 minut, w zależności od stopnia nagrzania piekarnika. Bąblujący ser powie ci kiedy należy wyjąć pizzę.
Posyp jeszcze świeżą bazylią, pokrop oliwą i zasiadaj do jedzenia.



Uwaga:
Pamiętaj, że piekarnik musi być maksymalnie rozgrzany, gdy będziesz wsuwać pizzę.

Przepis na tradycyjną neapolitana margherita (bez oliwek i pomidorków cherry) pochodzi z londyńskiej restauracji Caffè Caldesi

sobota, 6 lutego 2010

Naleśnikowy tydzień




Jakoś gdzie nie spojrzę, wszyscy robią naleśniki. Tak czytając i oglądając te naleśnikowe historie, sama zachorowałam na taki obiad. Nie ma nic prostszego i szybszego niż to danie, poza tym zawsze się udaje, więc nie ma nerwów przy przygotowaniu. Co się nie doda, ser czy dżem, zawsze będzie dobrze.
Normalnie też jadam je najczęściej na słodko, ale ostatnio coś mi się smak na słodycze popsuł, co chyba jakiś spadek formy oznacza, bo to równie rzadkie u mnie jak pełne zaćmienie słońca...

W każdym razie zrobiłam sobie naleśniki à la tacos. Bardzo dobra i sycąca rzecz! Nie będę podawała przepisu na naleśniki, bo każdy ma swój i wie jak je przygotować. Za to mięsne nadzienie to bardzo prosta sprawa. Mięso mielone, cebula, czerwona fasola, chili i gęsty sos pomidorowy.
Można się tym ujeść po pachy.

Naleśniki à la tacos

Składniki:
4 duże naleśniki
300 gr. mięsa mielonego
puszka czerwonej fasoli
duża biała cebula
sos pomidorowy
chili, świeże lub suszone
sałata zielona do dekoracji i przełamania smaku
sól, pieprz, słodka mielona papryka, chili

Przygotowanie:
Cebulę kroimy w grubą kostkę, podsmażamy na patelni z pokrojonym chili. Dodajemy mięso, smażymy razem. Zagęszczamy sosem pomidorowym lub pulpą pomidorową (sos musi być gęsty). Doprawiamy do smaku. Wrzucamy odsączoną fasolę i chwilę jeszcze smażymy.
Stroimy talerz sałatą, kładziemy naleśnik. Na połówkę wykładamy sos i składamy naleśnik.

To danie tylko rozbudziło mój apetyt, bo zaraz następnego dnia poszłam na naleśniki do Manekina, który się w nich specjalizuje.
Miejsce jest rewelacyjne, długie jak pociąg, a każdy (nazwijmy to przedziałem) sektor to trochę inny wystrój wnętrza. Ja usiadłam w części, w której są w zasadzie tylko dwa stoliki, bo nie lubię jeść w tłumie, ale też i klimat był retro, co mnie bardzo ujęło.



Ceny są bardzo przystępne, bo za 13 zł zjadłam wielkie naleśnik zapiekany z serem, krewetkami, cukinią, porami i sosem porowym. Podane to było jak lazania, bardzo gorące, prosto z pieca. Niestety, choć miejsce było przyjemne, kelnerki sympatyczne i danie ładnie wyglądało, miałam problem z tym, żeby rozróżnić jakieś smaki. Naleśnik pod wpływem gorąca zamienił się w pulpę, krewetki były maleńkie (ale to sugerowała już cena) a cukinii i pora nie czułam wcale, bo widocznie zlasowały się w jedną masę. Choć danie nie było złe, miało mało wyraźny smak i nie było odpowiednio przyprawione. Naleśników na razie mam więc dość, choć Manekinowi dam jeszcze jedną szansę, bo zajrzałam na talerze innych gości i działy się tam interesujące, choćby z wyglądu, rzeczy.

W takim wnętrzu mogłabym mieszkać:

wtorek, 2 lutego 2010

Posyp mnie kminkiem



Nie często trafiają nam się w środku tygodnia takie wczesne popołudnia spędzone na czytaniu książki, gdy za oknami jeszcze jasno a my możemy popatrzeć jak pada śnieg.
Są takie książki, które są wręcz stworzone do czytania zimą, szwedzkie kryminały przykładowo, książki Virginii Woolf czy Iana McEwana.

Ostatnio zasiadłam przy nowej pozycji Olgi Tokarczuk, o niesamowitym tytule zapożyczonym od Blake'a - "Prowadź swój pług przez kości umarłych". Aż się prosiło żeby usiąść przy samym oknie z widokiem na zasypany park; w końcu bohaterka mieszka niemal na odludziu, w małym miasteczku w Kotlinie Kłodzkiej. I choć akcja toczy się przez cały rok, zima wydaje się być dominującą porą roku.

Siedząc tak i czytając pochrupywałam kminkowe słone paluszki dumając nad tymi wszystkimi zwierzętami o które nikt nie walczy. Z boku na parapecie leżała moja kotka, która kiedy tylko jestem w domu podąża za mną krok w krok, bojąc się, że niepostrzeżenie znowu zostawię ją samą.
Takie to smutne, że ludzie których obchodzą zwierzęta, rzeczywiście wyglądają w oczach innych na nieszkodliwych wariatów, próbujących nadaremno zbawić świat. Tak się składa, że pani Duszejko z książki, jest mi bardzo bliska w swoich zapatrywaniach. Jakoś zawsze zwierzęta obchodziły mnie bardziej niż ludzie, którzy w końcu potrafią o siebie zadbać przy minimum wysiłku.

Jak czasem oglądam policyjne programy z USA o zwierzętach to nie mogę sie nadziwić, że u nich rzeczywiście policja przyjeżdża na wezwanie a nieodpowiedzialnych czy sadystycznych właścicieli naprawdę stawia sie przed sądem! U nas ani schronisko, ani policja ani nawet osiedlowy weterynarz nie ruszą się z ciepłych stołków. Wiem, bo słyszałam różne historie od znajomych, wiem bo sama próbowałam.

W zasadzie niewiele zmienia świat wysypanie okruchów chleba kaczkom czy wysypanie bezdomnym kotom trochę karmy. Ale jakoś lepiej się człowiek wtedy czuje, jakoś tak łatwiej potem zasiąść z tą książką w ciepłym pokoju.



Słone paluszki z kminkiem
(przepis pochodzi z książki "Pikantne ciasta i ciasteczka" Hanny Szymanderskiej)

Składniki:
2 szklanki mąki pszennej
50 gr masła (w przepisie było 100 gr)
20 gr świeżych drożdży
1/2 szklanki mleka
1 jajko
1 białko
sól
kminek
łyżeczka cukru
mielony kumin (dodałam sama, nie było w przepisie)
łyżka oleju

Przygotowanie:
Utrzeć cukier z drożdżami, łyżką mąki i mlekiem na gładką masę. Odstawić garnuszek w ciepłe miejsce aż zacznie fermentować.
W misce przesypać resztę mąki, wlać zaczyn. Dodać sól, kumin, następnie wbić jajko i dokładnie ze sobą wymieszać. Następnie dodać roztopione masło.
Wyrabiać ciasto, aż zacznie się oddzielać od dłoni. Przełożyć je do miski, przykryć ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Powinno niemal podwoić swoją objętość.
Następnie rozwałkować je ma posypanej mąką stolnicy na grubość 5 mm i posypać je gęsto kminkiem. Pokroić w paski dowolnej grubości i układać na posmarowanej olejem blasze, smarując paluszki przed włożeniem do piekarnika roztrzepanym białkiem lub żółtkiem - ja robiłam to na przemian i dobre wyszło w obu wersjach.

Wstawić do nagrzanego wcześniej do 170 stopni piekarnika na jakieś 15-20 minut.
Mnie z tej ilości ciasta wyszły 3 wsady, im bardziej nagrzany był piekarnik, tym oczywiście krótsze było pieczenie.

Jeśli paluszki nam nie wyjdą, zawsze możemy je pokruszyć ptakom;-)

PS: Przy produkcji paluszków nie ucierpiała żadna ksiażka;-)

Z Liską o drobnych przyjemnościach życia


Wiadomość z ostatniej chwili - dziś na portalu oFeminin, z którym współpracuje ukazał się mój wywiad z Liską z White Plate.
Zapraszam do czytania

Z Liską rozmawiam o tym jak trudno dzielić się autorskimi przepisami, swoimi przemyśleniami i prywatnością. Dowiemy się też w jaki sposób powstają nowe smaki i co jest takiego w prowadzeniu bloga, co każe go kontynuować.

Jako, że blogi kulinarne przebojem zdobywają serca internautów a jedzenie ponownie staje się dla nas rytuałem, ważną częścią naszego życia oraz elementem budującym towarzyską wspólnotę - uważam, że warto pokazywać w mediach osoby, które potrafią pielęgnować codzienność.

Poprzez gotowanie, smakowanie i dzielenie się pożywieniem z bliskimi nam ludźmi, wyrażamy w końcu nie tylko swoją pasję, ale i uczucia wobec innych osób. Pewne smaki i zapachy utrwalają w sobie moment lepiej niż fotografia.