czwartek, 30 września 2010

Tyle smaków na języku



Odwiedzanie nowych miejsc wiąże się dla mnie nieodłącznie z próbowaniem. Nie pozna się drugiego kraju lepiej niż przez kuchnię. Tam jest cała jego historia, styl życia, emocje i nawyki. Sami dobrze wiecie ile o Włochach mówi spaghetti a o nas bigos i pierogi.

Do Stambułu jechałam dobrze przygotowana. Po ostatnim pobycie, wiedziałam czego chcę spróbować ponownie, co przywieźć i czego unikać. Te 10 dni to była jedna wielka uczta, jedząc tyle w domu, miałabym gwarancję dodatkowych kilogramów, tam przy tej ilości wędrówek, nie zauważyłam nawet różnicy.

Turcja żyje z handlu, sposobem na życie często jest więc sprzedawanie towaru prosto z ulicy. Nie da rady być tam głodnym, na każdym kroku kuszą mini stragany: z gotowaną i grillowaną kukurydzą, kasztanami, z simitami (obwarzanki z sezamem) noszonymi często na głowie, z pokrojonymi i ułożonymi już na tackach melonami i arbuzami, i jeszcze nadmorskie świeże małże z przygotowaną cytrynką. Do tego popakowane w paczuszki za 1, 2 lub 4 liry orzechy różnej maści. Zdrowe, w sam raz do schrupania pomiędzy posiłkami. Do tego pokrojone kawałki ananasa i świeżo wyciśnięty sok z granatów i pomarańczy. Oczy tylko chodzą na prawo i lewo, próbując zdecydować, co zjeść najpierw.



ja i kasztany


obwoźny sprzedawca orzeszków

Turecka przedsiębiorczość zadziwia. Wszędzie na nabrzeżach stoją straganiarze, jak tylko na kawałku ulicy zwolni się miejsce, już wśród dźwięku trąbiących samochodów rozstawia się rezolutny sprzedawca pokrzykujący na przechodniów. Do tego ilość knajpek i kafejek, mini jadłodajni obezwładnia. Jest tego tyle, że aż dziw, że wszyscy mogą się z tego wyżywić. Klientów jednak nie brakuje. Przed każdą restauracją stoi kilku naganiaczy, zaprasza, zachwala, wykrzykuje menu w pięciu językach, a nóż ktoś się skusi. Niestety, na minus zaliczyć trzeba fakt, że tureccy kelnerzy mają chyba wrodzoną skłonność do naciągania swoich gości. Oprócz tego, że zawsze doliczają obsługę - od 10 do 20%, często nie mówiąc klientom o tym ani przed zamówieniem, ani nawet po, to jeszcze 'zdarza im się' źle przeliczyć euro na liry, coś tam zamaskować w rachunku, ukryć w napojach lub przystawkach - trzeba więc być czujnym. Z angielskim sprawa jest kiepska - zdarzyło mi się prosząc o rachunek 'bill', otrzymać 'milk' - mleko. Ceny są różne, najtaniej jak u nas - w ulicznych budkach. W restauracjach wyglądających jak nasi 'Chińczycy' można już jednak zapłacić jak w polskiej średniej klasy restauracji. Słynna Ciya położona po azjatyckiej stronie - zachwalana we wszystkich liczących się na świecie kulinarnych periodykach - choć wygląda dość niepozornie - skasuje 40 zł za zwykły kebab.


borkownia 'shark cafe'i jej borek


inna odmiana borka

My po 2 początkowych wpadkach zaprzestałyśmy jedzenia w miejscach turystycznych a zaczęłyśmy poszukiwać miejscowych stołowni. Im więcej Turków, tym lepiej. Tak znalazłyśmy tzw. 'borkownię' (to nasze słowo, od podawanego tam borka - zapiekanki z ciasta filo lub yufka z serem peynir) Shark Cafe wokół Wielkiego Bazaru.


a tak wygląda turecka odmiana pizzy margharita, spód grubszy, całość bardzo miękka i smaczna

Bardzo podobały nam się jadłodajnie na Istiklal Cadesi, gdzie można było z tacą przesuwać się i palcem wskazywać na co ma się ochotę. Dobry pomysł, zważywszy na trudności komunikacyjne, z jakimi miałyśmy do czynienia wszędzie.



tu potrawka z cukinii i ciecierzyca w sosie pomidorowym, wprost z tacy w jadłodajni

Bardzo malowniczo wyglądały też miejsca, gdzie podawano gozleme, czyli cieniutkie naleśniki bez tłuszczu z zawijanym w środku, przykładowo, świeżym szpinakiem. Robienie gozleme to zadanie dla starszych kobiet. Siedzą one sobie z boku, rozłożone na dywaniku i produkują kolejne placki dla siedzących na mini krzesełkach wygłodniałych piechurów.

Zdecydowanie warte spróbowania są wszelkie potrawki z bakłażanem, które nie nudziły mi się przez cały wyjazd. Niby nic nadzwyczajnego, ale rozkosz dla podniebienia niesamowita. Fantastycznie smakowały nam pide, w naszym żargonie 'łódeczki', czyli ichnie wersje pizzy, o kształcie łódki właśnie, z serem, szpinakiem i/lub jajkiem. Na uwagę zasługują też lahmacuny, cienkie placki z mielonym mięsem i sokiem z granatów, zawinięte z sałatką z pomidora, ogórka i natki pietruszki.
Koniecznie trzeba spróbować adana kebab - podobno najlepszy rodzaj kebabu, jak powiedział mi pewien turecki sprzedawca porcelany, i iskender kebab - pokrojona w plastry baranina z bakłażanem na sosie pomidorowym.


oto pide ze szpinakiem, bez łódeczkowych końców, bo zniknęły w zapamiętaniu, zanim zdążyłam sięgnąć po aparat

Do słynnych miejsc stołowania się należą podcienia Mostu Galata, które oferują wszelakie ryby i owoce morza, często w wersji fast food. Polecana mi przez kogoś bułka z rybą prawdę mówiąc głowy mi nie urwała, ale... spróbowałam.


buła z rybą, grillowana makrela w środku

Za to jednym z hitów okazały się mokre hamburgery, które zjadłam na placu Taksim dokładnie w tym samym miejscu co Anthony Bourdain podczas swojej podróży po Stambule. Malutkie, nasączone sosem pomidorowym (i niestety) tłuszczem, z serem i kotletem z mielonej baraniny, sprawiły, że aż zapiszczałam z zachwytu. Tego samego dnia udałyśmy się do również polecanej przez Tony'ego Durumzumy, jednak lokal był niewielki i nie zachęcał swoim wyglądem do zostania tam dłużej.

Na notkę zasługuje też mój największy wyczyn jako eksploratorki smaków. Kokoreç - czyli doprawione, smażone baranie jelita, najlepsze z młodego jagnięcia. Najpierw są one dokładnie czyszczone, potem nawlekane na taki szpikulec jak do szaszłyków i grillowane. Potem jeszcze się je sieka, smaży na blasze bez tłuszczu, dorzuca pomidory i dodaje przyprawy, głównie było to oregano i papryka, potem grilluje się bułkę i przykłada się ją do tłuszczu i soku, który puszczają jelita i pomidory. A potem wkłada się farsz do bułki i smacznego. Podobno jest to potrawa, którą się albo uwielbia, albo nie znosi. Mnie najpierw bardzo smakowało, ale w połowie bułki nagle mnie zemdliło i ten stan utrzymał mi się przez kilka godzin, najwyraźniej mój kokoreç do najświeższych nie należał. Smak jest specyficzny i nie bardzo podobny do polskich flaków. Za to zapach, jak raz się go poczuje, jest rozpoznawalny wszędzie...





Turcja słynie ze słodyczy, niemal na każdym korku są cukiernie, gdzie sprzedaje się ciastka słodkie i słone. Zioła, przyprawy, orzechy, i mnóstwo miodu, tłuszczu i syropu cukrowego. Zjesz 2 kawałki baklavy i masz dość, zjesz 3 kostki lokum i deser z głowy.




Można je kupować na sztuki albo na kilogramy, ceny baklavy to jakieś 60 zł za kilogram, za kawałek wychodziło po 2-3 zł. Do tego pyszna chałwa, krojona z bloku, miód z orzechami i którym już pisałam i niczego więcej nie trzeba.


wieczorny zestaw


kafejki pośrodku Wielkiego Bazaru

Największe zapasy zrobić można na Targu Korzennym, inaczej zwanym Bazarem Egipskim, na który wychodzi się prosto z Wielkiego Bazaru. To kilka uliczek, na których można zaopatrzyć się właśnie w słodycze, wszelkiej maści, herbaty, przyprawy, sery, kiełbasy wędzone, oliwki, orzechy i wszystko czego dusza zapragnie.




Ceny niższe niż gdzie indziej, ale i zróżnicowane pomiędzy sprzedawcami, więc trzeba pochodzić zanim się zdecyduje na zakup. Wszędzie i wszystkiego można próbować, sprzedawcy chętnie pokazują towar, co jeszcze nie zobowiązuje do kupna. Jeśli jednak zacznie się targowanie, kupić trzeba, taka jest zasada. Na korzennym bazarze można było zbić nie o 40-50% ceny jak na Grand Baazar, tylko o 1-2 liry na jednym zakupie. Wszystko pakowane ładnie w firmowy papier, obwiązane i obowiązkowo podane w foliówce, którą Turcy dają tu nawet do 1 jabłka. Warto dodać, że miejsca na bazarze się tam dziedziczy, a pracują w nich całe rodziny, synowie pomagają a wnukowie obserwują. Interesy w Turcji prowadzi się rodzinnie. Wybór przypraw wcale jest nie tak duży jak się spodziewałam, niemal wszystkie można kupić u nas, rzeczy mniej spotykanych niestety nie było. Z rzadszych tylko sumak i zathar, ale już czarnego kardamonu było brak, podobnie jak irańskiego szafranu co bardzo mnie zaskoczyło.





Zdecydowana byłam kupić piękne, gigantyczne oliwki, ale po spróbowaniu kilku rozmyśliłam się, bo były fatalne w smaku. Zrobiłam za to mały zapas mieszanek herbacianych, nie zdążyłam ich jednak jeszcze rozpakować. Jakimś cudownym specyfikiem musi być turecka viagra oraz love tea, bardzo aktywnie zachwalana przez handlarzy, jednak jakoś się nie skusiłam. Marynowane z za dużą ilością octu, wykrzywiały wprost twarz.

A po całym tym jedzeniu można umyć sobie ręce w ulicznej umywalni, albo napełnić butelkę z wodą.



Jeśli chodzi o wielość smaków, Turcja leży absolutnie blisko mojego serca. Wiele z tych potrawek, sposobów przyrządzania mięsa, zaadaptowałam już w domu, wiele jeszcze na pewno wypróbuję. Moja walizka miała 1 kilowy nadbagaż, naprzywoziłam chyba z 5-6 kilo różności, z których teraz zostały już nędzne resztki, bo znikają w tempie ekspresowym. Muszę jednak przyznać, że najlepszy durum doner jadłam w Łodzi, w knajpie Istanbul, gdzie przyrządza go kucharz pochodzący z Ankary. Muszę się tam koniecznie wybrać, bo za jedzeniem tęsknię chyba bardziej niż za samym miastem.

wtorek, 28 września 2010

Cały świat w jednym mieście


zachód słońca na Bosforze


Wróciłam, rozpakowałam się i powoli zaprzyjaźniam się z rzeczywistością. Stambuł wciąż rozbrzmiewa w mojej głowie śpiewem muezina i nawoływaniami sprzedawców. Miasto o którym marzyłam przez cały rok, powitało mnie potwornym korkiem i ciasnymi, krętymi uliczkami. Mieszkałyśmy w starej częsci Stambułu, po stronie europejskiej, w dzielnicy Sultanahmet. O krok od Wielkiego Bazaru, niedaleko Hagia Sophia i Błękitnego Meczetu.


jednak z uliczek handlowych wokół Wielkiego bazaru


Wielki Bazar itself

W głowie miałam romantyczne wyobrażenie miasta, które wykiełkowało po lekturze książek Orhana Pamuka i relacji innych turystów. Okazało się, że miastu bliżej do relacji Maxa Cegielskiego, albo się je z miejsca pokocha, albo znienawidzi. W moim przypadku było najpierw jedno, potem drugie.




na górze i dole urokliwe Wyspy Książece



Stambuł jest niezwykle różnorodny i pełen kontrastów. Obok dzielnic kompletnej nędzy, mamy bardzo bogaty Levent i Nişantaşı, pełne markowych sklepów. Te miejsca, choć koegzystują obok siebie, w żaden sposób się ze sobą nie łączą. Mieszkańcy Fatihu nigdy nie zapuszczają się na wielkomiejską İstiklâl Caddesi, i odwrotnie. Nowa część miasta nie różni się tak bardzo od tego co można spotkać u nas, te same ubrania, ta sama Nescafe - stary Stambuł to jednak inny świat, zatrzymany w kadrze z 50 lat temu.

10 dni okazało się być mnóstwem czasu, żeby dokładnie złazić całe miasto, wszelkie zakamarki, targi, wybrzeża, skwery i parki, meczety, muzea, pałace, restauracje a nawet jeden harem. Kusiły nas ulice odległe, zamieszkane tylko przez Turków, na których byłyśmy jedynymi turystkami. Trochę pociągało nas niebezpieczeństwo, jakie niosły ze sobą takie wędrówki, chciałyśmy poznać miasto oczami jego mieszkańców.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że Europejkom w kraju muzułmańskim nie jest łatwo w podróży. Byłyśmy notorycznie narażone na niewybredne zaczepki, nagabywania i lepkie spojrzenia. Choć starałyśmy ubierać się nie prowokująco, nie dawało to efektu. Zewsząd otaczały nas pokrzykiwania, zaproszenia do spędzenia wspólnego wieczoru i inne, zrozumiałe tylko dzięki intonacji, komentarze. Fakt, że cały naród żyje z handlu, i nawet jeśli widzą, że nie kupisz pewnie od nich trójpaku męskich skarpet 'Hugo Bossa', nie darują sobie, żeby nie zaoferować ci swojego towaru. Z czasem jednak staje się to niezwykle męczące.


ponownie Wielki Bazar, nad nami portret Atatürka

Miasto huczy śpiewem, krzykami i klaksonami samochodów. Wydaje się, że mogłoby nigdy nie zasypiać, aż o pewnej godzinie niespodziewanie pustoszeje. Tętniący życiem Wielki Bazar nagle jest jak wymarły, po uliczkach walają się tylko sterty śmieci i włóczą się dziesiątki kotów.


miasto wymiera, po bazarze nie ma śladu

Koty i psy W Stambule to temat na osobny post. Kotów są tam chyba tysiące, leżą na ulicach, parapetach, pod stolikami restauracji, na autach, stoiskach z towarem - dosłownie zawsze ma się kilka w zasięgu wzorku. Są pełnoprawnymi mieszkańcami miasta. Karmione, tolerowane, fotografowane przez turystów, są gwiazdami obojętnymi na całe otoczenie. Smukłe, łaciate, głównie rude, z puszystymi ogonami, są kompletnie inne od naszych dachowców. Psy za to wyglądają jak swoje własne kopie. Wielkie, podobne do labradorów, wszytskie wysterylizowane i zaobrączkowane. Najczęściej spotykałyśmy je w pozycji leżącej, nieruchome, zastanawiając się czy czasem nie są atrapami.


główni mieszkańcy Stambułu



Uliczki dawnego Konstantynopola są wąskie, kręte i niezwykle łatwo się w nich zgubić. Biegną w dół i pod górę, i tak w kółko, spacery po mieście na pewno nie należą do przechadzek lekkich i bez wysiłku, o szpilkach można tam zapomnieć. Do tego chodniki niekoniecznie służą tam do chodzenia, trzeba więc mieć oczy szeroko otwarte, bo samochody i ich kierowcy poruszają się według tylko sobie znanych zasad.


i pod górę... niedaleko uliczki Çukurcuma, przy której toczy się akcja jednej z powieści Pamuka


pod wieżą Galata



Piękne są panoramy miasta widziane z Bosforu, skaliste wybrzeża i ciemne wody Morza Marmara. Zaskakują pełne koców z piknikującymi ludźmi skwerki zieleni i prowizorycznie przygotowane kawiarenki oferujące czaj z widokiem na zachód słońca. Pięknie brzmi też pod wieczór śpiew muezina z pobliskiego meczetu (mniej urocze jest to przed 6 rano...). Nie udało mi się zobaczyć słynnego różowego zachodu słońca odbijającego się w złoceniach kopuł meczetu - niebo o zmierzchu jest lekko pomarańczowe, jakby przydymione, kolor trudny do opisania, a jedyny w swoim rodzaju.


tu akurat było romantycznie, stambulscy kochankowie


widok na Stary Stambuł wprost ze statku


most łączący część europejską miasta z azjatycką stroną


rybacy spędzają na nabrzeżach całe dnie

Stambuł okazał się być zupełnie inny niż się spodziewałam, a jednak nie rozczarował mnie. Teraz na nowo czytam książki, które sobie przygotowałam wcześniej, brzmią już jednak zupełnie inaczej niż przed wyjazdem. Więcej z nich rozumiem i mam lepszy obraz miasta. W takiej podróży trzeba mieć mocne nogi, harde serce, stanowczy głos i otwartą głowę. Śmiem napisać, że nie jest to przygoda dla mięczaków. Mój następny wyjazd będzie chyba czysto wypoczynkowy, bo jednak odczuwam zmęczenie psychiczne po tym wyjeździe. Nie mam jednak wątpliwości, że było warto.






Trudno było mi zmieścić w tym poście wszystkie wrażenia z miasta pogranicza, a o jedzeniu, które było jednym z głównych punktów tego wyjazdu, napiszę w kolejnym poście, żeby było spójnie. Są zdjęcia, są dowody rzeczowe w szufladach i smaki, które długo będą na moim języku. Część druga nastąpi wkrótce.

środa, 15 września 2010

Na walizkach


Jestem już prawie spakowana. Frida odstawiona do ochronki (dzięki mamo!), wszystkie adresy wynotowane, listy zakupów i rzeczy niezbędnych do zjedzenia i zobaczenia już zrobione. Jestem tak podekscytowana jutrzejszym wyjazdem do Stambułu, że nie mogę usiedzieć na miejscu.
Aparat się ładuje, notes naszykowany, po powrocie, za jakieś dwa tygodnie, postaram się powoli ogarnąć swoje przeżycia, zdjęcia i napisać porządną relację jak to jest z tym jedzeniem w Stambule. Gdzie, co, za ile, i tym podobne. Sama korzystałam z kilku blogów, także tureckich, i wiem jak się potem takie relacje przydają, kiedy szuka się konkretnych informacji. Przewodnik, może się czasem przydaje, ale tylko jako dopełnienie, bo na dobrą sprawę, przygotowałam się solidnie dzięki sieci. Mnóstwo czytałam przed wyjazdem (polecam świetny zbiór reportaży o współczesnej Turcji Witolda Szabłowskiego "Zabójca z miasta moreli"!), obejrzałam odcinki programów podróżniczych o Stambule (także ten Bourdaina) i słuchałam tureckiej muzyki. Jestem więc tym wszystkim tak nasycona, że zaraz chyba pęknę.

Standardowo wymiatam lodówkę od kilku dni, od tego też jestem cała pełna;-) W ostatni weekend jadłam świetne danie, ostatnia chwila żeby je zrobić, zanim zginie ze straganów zielona fasolka (chociaż od czego jest mrożona...). Polecam, bo jest lekkie, sycące i można je jeść pałeczkami, co uwielbiam.
To oczywiście nie jest danie tureckie, ale pomyślałam, że tego będę miała jeszcze w bród, więc apetyt zaostrzę sobie daniem azjatyckim.

Wieprzowina w zielonych warzywach



Składniki:
1 polędwiczka wieprzowa (ok. 15 dag)
1 brokuły
ok. 10 dag fasolki szparagowej
ok.10 dag zielonego groszku (może być mrożony)
1 mała cukinia
1 duża cebula
1 ząbek czosnku
skórka starta z połowy cytryny
1 łyżka soku z cytryny
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki kuminu
4 szczypty ostrej mielonej papryki
2 łyżki oleju
sól, pieprz
czarne oliwki przekrojone na pół

Przygotowanie:
Fasolkę i groszek gotuj przez 2 min. we wrzącej wodzie, odcedź, opłucz zimną wodą i znowu odcedź. Brokuły podziel na różyczki. Cukinię pokrój w słupki. Cebulę posiekaj, a czosnek pokrój w plasterki. Polędwicę pokrój w cienkie paseczki.

Podgrzej olej w woku i podsmaż cebulę. Dodaj czosnek, polędwicę i przyprawy. Posól, popieprz i pomieszaj. Smaż na bardzo dużym ogniu, aż mięso się zrumieni. Wrzuć wszystkie warzywa i mieszaj przez 3-4 min., wciąż na dużym ogniu.

Warzywa mają być miękkie, ale jeszcze chrupkie. Dodaj oliwki, wymieszaj. Całość posyp skórką z cytryny i polej sokiem, wymieszaj i natychmiast podawaj.

PS: Nie wiem czy w trakcie wyjazdu będę miała czas napisać cokolwiek albo wrzucić zdjęcia. Jeśli nie, do zobaczenia za 2 tygodnie!

sobota, 11 września 2010

Wracamy do podwieczorków


Pamięta ktoś jeszcze takie słowo? A ktoś go jeszcze używa? Bardzo wątpię... Odkąd masowo wkroczyły w nasze życie desery, podwieczorki odeszły w zapomnienie, w czasy przedszkoli i worków z kapciami, i w czasy kolonijnych wyjazdów do Woli Pszczółeckiej.

Wypowiadam więc wojnę deserom, w czym pomoże mi Maria Iwaszkiewicz i jej przeurocza książeczka "Gawędy o przyjęciach". Gdy wybuchł kryzys ekonomiczny, kobiece pisma rozpisywały się o tym, że clubbing jest już passe, teraz robimy domówki, biforki które naturalnie przeradzają się w afterki, bez wyjścia z domu;-)
Nie wiem czy ten trend się przyjął, ale słowo prywatka kariery już chyba nie zrobi. Teraz w domu robi się przyjęcia, raczej kameralne spotkania dla przyjaciół, mniej formalne, skupione na rozmowie i jedzeniu, a nie na szaleństwie imprezowym.

Iwaszkiewiczowa przypomina swoją książeczką, wydaną w 1977 r., że przyjmowanie gości to może być sztuka. Warto się do tego przyłożyć, bo w ten sposób pokazujemy swój szacunek do zaproszonych i warto kultywować sztukę wydawania przyjęć dla samej zasady. Bo uprzyjemnia to życie, bo jest pewnym powrotem do dawnych tradycji, bo fajnie czasem pobawić się w 'panią domu'.

Książeczka jest bardzo sympatyczna (wygrzebana w maminej biblioteczce), autorka zwraca uwagę na rozmaite kwestie, które założę się, rzadko bierze się pod uwagę. Jak dobrać towarzystwo, jak sadzać ludzi przy stole, na którą godzinę zapraszać, jak dobrać menu do towarzystwa, jak zadbać o zastawę, wystrój stołu i jakie sztućce czy kieliszki do czego pasują. Nigella, Jamie czy Gordon raczej o tym nie piszą, a wiedzieć to po prostu trzeba.

Podobał mi się fragment tekstu, który radzi gościom, w którym momencie powinni za gościnę podziękować - ale jeszcze lepiej by było, gdyby znalazła się tam porada jak się niektórych gości z domu pozbyć - wszyscy chyba mamy w pamięci takie wieczory, gdy po 5 godzinach naciąganej rozmowy, ukradkiem ziewaliśmy w rękaw...

W rozdziale poświęconym podwieczorkom Maria Iwaszkiewiczowa pisze:
"Dawniej był to zwykły posiłek podawany codziennie bez specjalnych ceremonii. Dziś ze względu na porę podawania tego posiłku - pomiędzy czwartą a piątą - możemy podwieczorkiem podejmować gości tylko w niedzielę lub podczas urlopu (...) Jakoś ciągle mi się wydaje, że podwieczorek powinien być przyjęciem czysto 'babskim'. Jest w tym element kobiecości - te kruche ciasteczka, konfitury... Stół powinien być nakryty w sposób nawet wymuskany, filiżaneczki dobrane, z cienkiej porcelany."

Do podania pisarka proponuje gruszki w cieście, popołudnia coraz dłuższe, więc jest to rozpusta usprawiedliwiona. Polecam wszystkim cykl 'vintage cooking' u Ani vel Vespertine, który do takich poszukiwań zachęca

Gruszki w cieście Marii Iwaszkiewiczowej




Składniki:
8 dość twardych gruszek
1/2 kg mąki pszennej
20 dag masła i 2-3 łyżki do nadziania gruszek
1 jajko do ciasta i 1 do posmarowanie gruszek
szczypta soli
6 dag cukru (ok. 5-6 łyżek - ja dałam 4)
kilka łyżek zimnej wody
garść rodzynek namoczonych w rumie
cukier puder do obsypania gruszek

Przygotowanie:
Przygotowujemy ciasto - zagniatamy razem mąkę, zimne masło, jajko, cukier i sól. W miarę wyrabiania dodajemy po trosze wody, żeby ciasto było elastyczne. Formujemy z ciasta kulę i zostawiamy ją na noc w lodówce. Trzeba zwinąć ją w folię, żeby nie przeszła innymi zapachami.
Gruszki obieramy, ale zostawiamy ogonki. Od dołu wydrążamy owoce z pestek, a do środka kładziemy rodzynki z kawałeczkiem masła.
Kulę ciasta rozwałkowujemy na grubość ok. 3 cm. Wykrawamy 4 części, najlepiej kwadraty, aby mogły objąć gruszki. Gruszki opruszamy cukrem pudrem. Oblepiamy je ciastem od góry, tak, żeby ogonek przeszedł przez ciasto na wylot. Ciasto smarujemy rozbełtanym jajkiem i ustawiamy ogonkiem do góry na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Pieczemy ok. 45 min. w temp. 180 stopni. Trzeba zwracać uwagę na ciasto - wyjmujemy, gdy będzie już rumiane.



Gruszki najlepsze są jeszcze ciepłe, można je podawać z bitą śmietaną lub lodami waniliowymi.

Wygląda to pięknie i smakuje rewelacyjnie, rzeczywiście jest to najbardziej widowiskowy podwieczorek, dla wyjątkowych gości

poniedziałek, 6 września 2010

Lubię, kiedy...



Emilia zaprosiła mnie do zabawy w lubienie, więc trzeba się sprężyć i odpisać. W sumie jestem dobra w celebrowaniu drobnych przyjemności życia - te duże zdarzają się zbyt rzadko, żeby się na nich skupiać...
W gruncie rzeczy to te drobiazgi, które sobie sprawiamy, albo które nas cieszą świadczą o tym, że człowiek daje jakoś radę ciągnąć to wszystko dalej. Łatwiej byłoby mi chyba pisać czego nie lubię, i to też coś pewnie o mnie mówi, ale ten blog to nie miejsce na takie wynurzenia;-)

Więc zaczynam:
1. Lubię biegać wczesnym rankiem, gdy powietrze jest bardzo świeże, ulice ciche i puste. Czuję wtedy, że jeszcze ode mnie zależy, czy ten dzień będzie dobry.

2. Lubię samotne wieczory, na kanapie, z książką czy z dobrym filmem, gdy mogę sobie pozwolić na kompletne lenistwo i nigdzie się nie spieszę.

3. Lubię znosić do domu nowe gazety, rzadko mogę się oprzeć kolorowym okładkom i ładnym zdjęciom. Kupuję tego mnóstwo, od Przekroju, przez Film, Elle, Kuchnię, po gazety o modzie, Bluszcz i Exklusiv. Sama nie wiem kiedy to czytam...

4. Lubię wtulić twarz w biały koci brzuszek...

5. Nieustannie, do upadłego tropię nowości rynkowe. Nie potrzebuję nawet reklamy, żeby kupować nowe dżemy, sosy, makarony, i oczywiście słodycze.

6. Lubię się czasem zgubić, do czego mam niejaki talent - nagle spoglądam na pozornie mi znane miejsce w zupełnie nowy sposób, jakbym zajrzała pod powierzchnię, na drugą stronę lustra;-)

7. Lubię się obudzić i czuć jeszcze sen, który ledwo co odpłynął. Wiem wtedy, że ktoś mi się śnił, bo czuję jakbym dopiero co się z nim rozstała, ale nie pamiętam co między nami zaszło albo gdzie byliśmy? Taki fajny bezczas i zawieszenie w przestrzeni

8. Lubię myśleć, że kiedyś rzucę wszystko i wyjadę gdzieś daleko, że mogę być kimś zupełnie innym jeśli tylko mocno zechcę.

9. Lubię chodzić po sklepach, strasznie lubię! Niektórzy powiedzieliby, że ocieram się o zakupoholizm, ale póki nie rujnuje to całkiem mojego budżetu, nie mam zamiaru przyznawać im racji. Uwielbiam nowe sezony, nowe kolekcje i myśl, że coraz bliżej do wyprzedaży. Chodzi tu też chyba o samą chęć posiadania, bo dopóki czegoś nie mam, potrafię myśleć o tym obsesyjnie - czując, że będę kompletna dopiero kiedy zamknę tę rzecz bezpiecznie w szafie.

10. I na koniec, lubię też swoje inne obsesje, a co ważniejsze - lubię obsesje innych ludzi. Wyławiać w nich to co dziwne, podejrzane, oryginalne - coś, co ich określa i tworzy ich obraz w mojej głowie. Tylko nasze dziwactwa czynią nas interesującymi i ja tam myślę, że trzeba je z troską pielęgnować!

A ponieważ bardzo lubię też paellę, to poniżej przepis. Każdy ma jakiś swój przepis na to danie, jest mnóstwo odmian paelli, nie ma więc jednego kanonicznego sposobu robienia jej.

Hiszpańska paella



Składniki:
2 torebki ryżu parabolicznego
10 dag szynki - pokrojonej w kostkę
2 kabanosy drobiowe lub kiełbaski chorizo (jeśli uda wam się je dostać)- pokrojone w plasterki
garść krewetek koktajlowych
3/4 szklanki bulionu drobiowego
2 papryki - czerwona i zielona - pokrojone w kostkę
mała cukinia - w pokrojona półplastry
1 lub 2 marchewki - w plastry
2 cebule
por - pokrojony w półkrążki
3 ząbki czosnku - posiekane
puszka pomidorów w kawałkach
łyżka sosu sojowego
oregano, estragon, tymianek
sól, pieprz

Przygotowanie:
Podgotować ryż ok.10 min.
W woku rozgrzać oliwę i wrzucić cebulę, por i czosnek. Smażyć 3 min. Dodać warzywa, dusić. Dodać szynkę i kabanosy, następnie bulion, ryż, pomidory, sos sojowy. Wymieszać, przyprawić ziołami i chwilę dusić. Dodać zamrożone krewetki. Wymieszać i chwilę dusić. Doprawić solą i pieprzem.

sobota, 4 września 2010

Po wycieczce na targ


W końcu jakaś odmiana! Zaczynałam się już zastanawiać czy powinnam zarządzić u siebie sezonową zmianę obuwia (a u mnie to poważne pół dnia spędzone na myciu, znoszeniu i wnoszeniu pudeł z piwnicy, nie jakieś tam hop siup). Trochę słońca z rana i już jestem gotowa uwierzyć, że zima nie pojawi się w przyszłym tygodniu.

Sobotnie przedpołudnie - wycieczka na Plac Barlickiego, niegdyś legendarne miejsce handlu, wszelkich podejrzanych gesheftów i innych interesów wagi muszej. Dziś po dawnym handlowisku nie ma prawie śladu, zastąpiła je nowoczesna hala z alejkami, wc i klimatyzacją. Rozumiem, że kupcom wygodniej, kupującym pewnie też, ale klimat już nie ten. Co prawda gdzieś z boku stał, jakby z powojnia przeniesiony, zespół zawianych panów ubranych mocno retro, grający na harmoszce i akordeonie "Siekiera, motyka...", ale pasowali tam jak pięść do nosa niestety. Szkoda, że takie dawne targowiska umierają. Wiadomo, że postępowi nie da się oprzeć, tym bardziej w centrum miasta, ale jednak jakoś żal. Bo to jednak nie to samo, że się tak powtórzę...

Nie wybrałam się na zakupy specjalnie, miałam pewien interes w okolicy, ale skoro już mnie tam los zarzucił, postanowiłam poszukać baraniny, którą podobno można na 'barlickim' kupić. O takich dziwach nikt tu nie słyszał, miałam wrażenie, że równie dobrze mogłam się pytać o szynkę serrano - reakcja byłaby ta sama.
Udało mi się za to upolować za bezcen koszyk kurek i dopaść sprzedawcę, który miał mnóstwo różnych odmian pomidorów. Nabrałam po jednym z kilku rodzajów i miałam pomysł na szybki obiad.

PS: Kupiłam też ciastka, które nazywają się 'brzydkie, ale dobre', święta racja, jak się okazało;-)


Sałatka obiadowa z pomidorami w oliwie




Składniki:
po jednym pomidorze:
gałązkowy, polny, żółty, malinowy, San Marzano (to te o wyglądzie papryki)
feta z czosnkiem i oliwkami w ziołach i oliwie (Apetina)
pieczone bakłażany w oliwie
200 gr makaronu rurki tri colore
sól, pieprz, tymianek suszony
świeży tymianek i bazylia
kropla octy balsamico

Przygotowanie:
Makaron gotujemy al dente, studzimy. Pomidory (nie sparzać, nie obierać ze skóry) kroimy w duże kawałki, wrzucamy do miski z makaronem. Kroimy odsączone bakłażany na kawałki i wrzucamy do makaronu. Dodajemy fetę, czosnek i oliwki, polewamy wszystko zalewą oliwną - jest aromatyzowana, z ziołami, szkoda ją wyrzucać (podobnie zawsze zostawiam oliwę po pomidorach suszonych i bakłażanach - dodaje smaku).
Przyprawiamy, lekko skrapiamy octem balsamicznym, posypujemy świeżymi ziołami. Dajemy smakom chwilę na przegryzienie i gotowe.

Nie ma chyba nic prostszego, a fantastyczne jest smakowanie w ten sposób pomidorów, z których każdy ma swój charakterystyczny smak, o czym normalnie się zapomina. Wtedy można je czuć w pełni i pożegnać się powoli z latem.