czwartek, 30 września 2010
Tyle smaków na języku
Odwiedzanie nowych miejsc wiąże się dla mnie nieodłącznie z próbowaniem. Nie pozna się drugiego kraju lepiej niż przez kuchnię. Tam jest cała jego historia, styl życia, emocje i nawyki. Sami dobrze wiecie ile o Włochach mówi spaghetti a o nas bigos i pierogi.
Do Stambułu jechałam dobrze przygotowana. Po ostatnim pobycie, wiedziałam czego chcę spróbować ponownie, co przywieźć i czego unikać. Te 10 dni to była jedna wielka uczta, jedząc tyle w domu, miałabym gwarancję dodatkowych kilogramów, tam przy tej ilości wędrówek, nie zauważyłam nawet różnicy.
Turcja żyje z handlu, sposobem na życie często jest więc sprzedawanie towaru prosto z ulicy. Nie da rady być tam głodnym, na każdym kroku kuszą mini stragany: z gotowaną i grillowaną kukurydzą, kasztanami, z simitami (obwarzanki z sezamem) noszonymi często na głowie, z pokrojonymi i ułożonymi już na tackach melonami i arbuzami, i jeszcze nadmorskie świeże małże z przygotowaną cytrynką. Do tego popakowane w paczuszki za 1, 2 lub 4 liry orzechy różnej maści. Zdrowe, w sam raz do schrupania pomiędzy posiłkami. Do tego pokrojone kawałki ananasa i świeżo wyciśnięty sok z granatów i pomarańczy. Oczy tylko chodzą na prawo i lewo, próbując zdecydować, co zjeść najpierw.
ja i kasztany
obwoźny sprzedawca orzeszków
Turecka przedsiębiorczość zadziwia. Wszędzie na nabrzeżach stoją straganiarze, jak tylko na kawałku ulicy zwolni się miejsce, już wśród dźwięku trąbiących samochodów rozstawia się rezolutny sprzedawca pokrzykujący na przechodniów. Do tego ilość knajpek i kafejek, mini jadłodajni obezwładnia. Jest tego tyle, że aż dziw, że wszyscy mogą się z tego wyżywić. Klientów jednak nie brakuje. Przed każdą restauracją stoi kilku naganiaczy, zaprasza, zachwala, wykrzykuje menu w pięciu językach, a nóż ktoś się skusi. Niestety, na minus zaliczyć trzeba fakt, że tureccy kelnerzy mają chyba wrodzoną skłonność do naciągania swoich gości. Oprócz tego, że zawsze doliczają obsługę - od 10 do 20%, często nie mówiąc klientom o tym ani przed zamówieniem, ani nawet po, to jeszcze 'zdarza im się' źle przeliczyć euro na liry, coś tam zamaskować w rachunku, ukryć w napojach lub przystawkach - trzeba więc być czujnym. Z angielskim sprawa jest kiepska - zdarzyło mi się prosząc o rachunek 'bill', otrzymać 'milk' - mleko. Ceny są różne, najtaniej jak u nas - w ulicznych budkach. W restauracjach wyglądających jak nasi 'Chińczycy' można już jednak zapłacić jak w polskiej średniej klasy restauracji. Słynna Ciya położona po azjatyckiej stronie - zachwalana we wszystkich liczących się na świecie kulinarnych periodykach - choć wygląda dość niepozornie - skasuje 40 zł za zwykły kebab.
borkownia 'shark cafe'i jej borek
inna odmiana borka
My po 2 początkowych wpadkach zaprzestałyśmy jedzenia w miejscach turystycznych a zaczęłyśmy poszukiwać miejscowych stołowni. Im więcej Turków, tym lepiej. Tak znalazłyśmy tzw. 'borkownię' (to nasze słowo, od podawanego tam borka - zapiekanki z ciasta filo lub yufka z serem peynir) Shark Cafe wokół Wielkiego Bazaru.
a tak wygląda turecka odmiana pizzy margharita, spód grubszy, całość bardzo miękka i smaczna
Bardzo podobały nam się jadłodajnie na Istiklal Cadesi, gdzie można było z tacą przesuwać się i palcem wskazywać na co ma się ochotę. Dobry pomysł, zważywszy na trudności komunikacyjne, z jakimi miałyśmy do czynienia wszędzie.
tu potrawka z cukinii i ciecierzyca w sosie pomidorowym, wprost z tacy w jadłodajni
Bardzo malowniczo wyglądały też miejsca, gdzie podawano gozleme, czyli cieniutkie naleśniki bez tłuszczu z zawijanym w środku, przykładowo, świeżym szpinakiem. Robienie gozleme to zadanie dla starszych kobiet. Siedzą one sobie z boku, rozłożone na dywaniku i produkują kolejne placki dla siedzących na mini krzesełkach wygłodniałych piechurów.
Zdecydowanie warte spróbowania są wszelkie potrawki z bakłażanem, które nie nudziły mi się przez cały wyjazd. Niby nic nadzwyczajnego, ale rozkosz dla podniebienia niesamowita. Fantastycznie smakowały nam pide, w naszym żargonie 'łódeczki', czyli ichnie wersje pizzy, o kształcie łódki właśnie, z serem, szpinakiem i/lub jajkiem. Na uwagę zasługują też lahmacuny, cienkie placki z mielonym mięsem i sokiem z granatów, zawinięte z sałatką z pomidora, ogórka i natki pietruszki.
Koniecznie trzeba spróbować adana kebab - podobno najlepszy rodzaj kebabu, jak powiedział mi pewien turecki sprzedawca porcelany, i iskender kebab - pokrojona w plastry baranina z bakłażanem na sosie pomidorowym.
oto pide ze szpinakiem, bez łódeczkowych końców, bo zniknęły w zapamiętaniu, zanim zdążyłam sięgnąć po aparat
Do słynnych miejsc stołowania się należą podcienia Mostu Galata, które oferują wszelakie ryby i owoce morza, często w wersji fast food. Polecana mi przez kogoś bułka z rybą prawdę mówiąc głowy mi nie urwała, ale... spróbowałam.
buła z rybą, grillowana makrela w środku
Za to jednym z hitów okazały się mokre hamburgery, które zjadłam na placu Taksim dokładnie w tym samym miejscu co Anthony Bourdain podczas swojej podróży po Stambule. Malutkie, nasączone sosem pomidorowym (i niestety) tłuszczem, z serem i kotletem z mielonej baraniny, sprawiły, że aż zapiszczałam z zachwytu. Tego samego dnia udałyśmy się do również polecanej przez Tony'ego Durumzumy, jednak lokal był niewielki i nie zachęcał swoim wyglądem do zostania tam dłużej.
Na notkę zasługuje też mój największy wyczyn jako eksploratorki smaków. Kokoreç - czyli doprawione, smażone baranie jelita, najlepsze z młodego jagnięcia. Najpierw są one dokładnie czyszczone, potem nawlekane na taki szpikulec jak do szaszłyków i grillowane. Potem jeszcze się je sieka, smaży na blasze bez tłuszczu, dorzuca pomidory i dodaje przyprawy, głównie było to oregano i papryka, potem grilluje się bułkę i przykłada się ją do tłuszczu i soku, który puszczają jelita i pomidory. A potem wkłada się farsz do bułki i smacznego. Podobno jest to potrawa, którą się albo uwielbia, albo nie znosi. Mnie najpierw bardzo smakowało, ale w połowie bułki nagle mnie zemdliło i ten stan utrzymał mi się przez kilka godzin, najwyraźniej mój kokoreç do najświeższych nie należał. Smak jest specyficzny i nie bardzo podobny do polskich flaków. Za to zapach, jak raz się go poczuje, jest rozpoznawalny wszędzie...
Turcja słynie ze słodyczy, niemal na każdym korku są cukiernie, gdzie sprzedaje się ciastka słodkie i słone. Zioła, przyprawy, orzechy, i mnóstwo miodu, tłuszczu i syropu cukrowego. Zjesz 2 kawałki baklavy i masz dość, zjesz 3 kostki lokum i deser z głowy.
Można je kupować na sztuki albo na kilogramy, ceny baklavy to jakieś 60 zł za kilogram, za kawałek wychodziło po 2-3 zł. Do tego pyszna chałwa, krojona z bloku, miód z orzechami i którym już pisałam i niczego więcej nie trzeba.
wieczorny zestaw
kafejki pośrodku Wielkiego Bazaru
Największe zapasy zrobić można na Targu Korzennym, inaczej zwanym Bazarem Egipskim, na który wychodzi się prosto z Wielkiego Bazaru. To kilka uliczek, na których można zaopatrzyć się właśnie w słodycze, wszelkiej maści, herbaty, przyprawy, sery, kiełbasy wędzone, oliwki, orzechy i wszystko czego dusza zapragnie.
Ceny niższe niż gdzie indziej, ale i zróżnicowane pomiędzy sprzedawcami, więc trzeba pochodzić zanim się zdecyduje na zakup. Wszędzie i wszystkiego można próbować, sprzedawcy chętnie pokazują towar, co jeszcze nie zobowiązuje do kupna. Jeśli jednak zacznie się targowanie, kupić trzeba, taka jest zasada. Na korzennym bazarze można było zbić nie o 40-50% ceny jak na Grand Baazar, tylko o 1-2 liry na jednym zakupie. Wszystko pakowane ładnie w firmowy papier, obwiązane i obowiązkowo podane w foliówce, którą Turcy dają tu nawet do 1 jabłka. Warto dodać, że miejsca na bazarze się tam dziedziczy, a pracują w nich całe rodziny, synowie pomagają a wnukowie obserwują. Interesy w Turcji prowadzi się rodzinnie. Wybór przypraw wcale jest nie tak duży jak się spodziewałam, niemal wszystkie można kupić u nas, rzeczy mniej spotykanych niestety nie było. Z rzadszych tylko sumak i zathar, ale już czarnego kardamonu było brak, podobnie jak irańskiego szafranu co bardzo mnie zaskoczyło.
Zdecydowana byłam kupić piękne, gigantyczne oliwki, ale po spróbowaniu kilku rozmyśliłam się, bo były fatalne w smaku. Zrobiłam za to mały zapas mieszanek herbacianych, nie zdążyłam ich jednak jeszcze rozpakować. Jakimś cudownym specyfikiem musi być turecka viagra oraz love tea, bardzo aktywnie zachwalana przez handlarzy, jednak jakoś się nie skusiłam. Marynowane z za dużą ilością octu, wykrzywiały wprost twarz.
A po całym tym jedzeniu można umyć sobie ręce w ulicznej umywalni, albo napełnić butelkę z wodą.
Jeśli chodzi o wielość smaków, Turcja leży absolutnie blisko mojego serca. Wiele z tych potrawek, sposobów przyrządzania mięsa, zaadaptowałam już w domu, wiele jeszcze na pewno wypróbuję. Moja walizka miała 1 kilowy nadbagaż, naprzywoziłam chyba z 5-6 kilo różności, z których teraz zostały już nędzne resztki, bo znikają w tempie ekspresowym. Muszę jednak przyznać, że najlepszy durum doner jadłam w Łodzi, w knajpie Istanbul, gdzie przyrządza go kucharz pochodzący z Ankary. Muszę się tam koniecznie wybrać, bo za jedzeniem tęsknię chyba bardziej niż za samym miastem.
Etykiety:
bakalie,
bakłażan,
baranina,
cukinia,
przyprawy,
refleksyjnie,
restauracje
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pyszna relacja po tureckich przysmakach!
OdpowiedzUsuńBardzo lubię uliczną kuchnię ,to prawdziwe jedzenie,bez turystycznych naleciałości.
W Turcji jadłam pyszną rybę, w restauracji nad rzeką,gdzie nogi trzyma się w płynącej wodzie.Zupełna magia!
Retrose, niesamowitości pokazujesz! Te tureckie słodycze to mi się po nocach śnią odkąd wróciłam z Serbii gdzie są bardzo popularne (czyli od kilku lat :D) - ta baklava, ach.. Masz rację, dobrze jest świat poznawać "od kuchni" :)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia ślę :)
Niedawno też byłam w Turcji i wprawdzie nie udało nam się skorzysta z ulicznych jadłodajni, to jednak mieliśmy okazje pozna kulinarnie ten kraj i wróciłam oczarowana. Staram się niektóre potrawy odtwarza w mojej kuchni. A te słodycze do kupowania z bloku - jak chałwa, a zwłaszcza orzechy w miodowym i innych żelach. Mniam. Piękna i szczegółowa relacja. Z przyjemnością przeczytałam i odżyły we mnie niedawne wakacje, smaki...
OdpowiedzUsuńAle apetyczna ta pizza, taką lubię najbardziej.
OdpowiedzUsuńzazdroszczę Ci tych smaków na języku. to musiał byc cudny czas.
OdpowiedzUsuńCo za rozpiętość kolorów i smaków!
OdpowiedzUsuńPatrząc na te usypane kupki przypraw, orzechów i słodyczy, ma się ochotę wyciągnąć rękę i zanurzyć garść....mmmm - ślinka leci.
No i masz, naczytałam się i teraz muszę wyjść z pracy po drugie śniadanie.
OdpowiedzUsuńA na love tea ja się skusiłam i raczę się nią od przyjazdu - jest naprawdę świetna!
Dla mnie kulinarnym hitem zdecydowanie był borek, za słodyczami nie przepadam, ale rodzina z błogością zajadała się przywiezioną chałwą;-)No i w jednej kwestii zgadzam się z Tobą całkowicie - najlepszy kebab jaki jadłam - w Istambule... ale w Łodzi - Piotrkowska 88. Polecamy!
OdpowiedzUsuńO rety, aż mi ślinka cieknie na myśl o soku ze świeżych pomarańczy, a już z granatami to musi być prawdziwa eksplozja smaków!;) Takie pide z serem i szpinakiem piekłam i bardzo mi smakowało,, ciekawe, jakie jest w oryginale... A tych baranich fryskasów to bym sie nie odważyła próbować, odważna jesteś ;) Zazdroszę wizyty na targu z przyprawami, pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń