wtorek, 30 marca 2010

Marchwiowo-pomarańczowo



Długo szukałam po sklepach porządnego dżemu z marchwi i pomarańczy. Kiedyś był taki, chyba Materne, ale zniknął po kilku sezonach, jak wiele rzeczy do jedzenia, do których się przyzwyczaję i nie wyobrażam sobie bez nich życia...

Jedynym wyjściem było więc przygotowanie smarowidła według własnego pomysłu. Wszystko było robione orientacyjnie, bo przepisu na taki dżem nie miałam, więc w zasadzie zamieniłam tylko owoce z jakiejś starej maminej książeczki o wekach.

Dżem posłuży jako wierzch do wielkanocnego mazurka, jako farsz do naleśników czy smarowidło do tostów. Ponieważ chciałam, żeby owoce było mocno czuć, zostawiłam je w całych kawałkach. Teraz jednak myślę, że część można było zmiksować, żeby nadać całości bardziej półpłynną konsystencję. Dżem jest lekko kwaskowy, wcale nie bardzo słodki, choć tyle w nim marchwi. Do części wsadu można dodać starty świeży imbir, żeby smak był ostrzejszy. Mnie chyba wersja z imbirem smakuje bardziej. Następnym razem spróbuję jeszcze dodać cynamon i kardamon.
Z podanych składników wyszło 5 i 1/2 słoiczka, którą zjadłam na poczekaniu niemal.

Dżem marchwiowo-pomarańczowy




Składniki:
1 kg marchwi
1 kg pomarańczy bez pestek, koniecznie o ładnej skórce bez skazy
opcjonalnie kawałek imbiru długości ok. 7 cm
1/2 kg cukru
1/4 kg cukru żelującego
1 torebka cukru waniliowego lub migdałowego, co kto woli

Przygotowanie:
Obrać pomarańcze, skórkę z połowy zostawić i pokroić w kostkę. Same pomarańcze także pokroić na kawałki, wielkości jakiej chcemy je potem mieć w dżemie.
Marchewkę obrać i zetrzeć na dużych oczkach tarki.
Wszystko włożyć razem do dużego garnka, zalać odrobiną wody gotowanej lub soku pomarańczowego (jeśli mamy pod ręką), wsypać oba rodzaje cukru i wanilię. Najpierw prużyć na małym ogniu żeby puściło soki. Potem ogień można trochę zwiększyć i już solidnie gotować całość, często mieszając, bo masa łatwo przywiera do dna.
Gotowanie zajmuje ok. godzinę, po prostu trzeba sprawdzać czy marchew jest już miękka.
W razie potrzeby, gdy za bardzo odparuje, można dolać trochę wody.
Gdy uznamy, że dżem ma już dobrą konsystencję, przekładamy masę łyżką do słoików. Tu właśnie czas na dodanie imbiru. Do reszty masy można zetrzeć imbir i napełnić 2-3 słoiki. Wszystkie słoiki należy po napełnieniu odwrócić do góry dnem i odstawić do wystygnięcia.



Na fotografii chleb kukurydziany wypieku maszynowego, który choć bardzo dobry, nieznacznie jak widać opadł z nieznanej przyczyny...

niedziela, 28 marca 2010

Upolowany, na talerzu


Fajnie mieć swój dom, ogród na tyłach, własne warzywa, zioła a nawet własny inwentarz. Kury, króliki, może nawet gęsi. Jakoś nawet widzę się w kaloszach i koszuli w kratę jak karmię całe to towarzystwo.
Aż sama się sobie dziwię, bo zawsze byłam zdeklarowaną 'city girl'.

Gdy moja mama była mała, dziadek hodował w ogrodzie króliki. Dla przyjemności i do zjedzenia naturalnie. Smak babcinej potrawki mama wspomina do tej pory, miękkie futerka małych króliczków również.
Bawi mnie, gdy mówi się, że to okrutne kochać takie małe zwierzątka, a potem zjadać je ze smakiem. Nie bądźmy hipokrytami, ci którzy jedzą mięso. Raczej nie da się uniknąć zabijania zwierząt, jeśli nie chcemy przejść na wegetarianizm. W zamian można im zapewnić godne życie do czasu gdy będą nam służyły, i godną śmierć oczywiście. Dlatego warto czasem zapłacić więcej, ale mieć mięso pochodzące z dobrej, ekologicznej naturalnej hodowli, albo z pobliskiej wsi. O tym, że trzeba kupować jajka z zerem lub jedynką na początku chyba nie trzeba już wspominać...

Dziś więc królik, pochodzący prawdopodobnie ze skupu zwierzyny, upolowany, nie przeze mnie naturalnie. Mam nadzieję, że zanim trafił do naszego garnka, wybiegał się za wszystkie czasy.

Mięso królika jest chude, ma mało cholesterolu a odpowiednio uduszone jest lekko słodkawe i aromatyczne.

Potrawka z królika z boczkiem



Składniki:
1 średniej wielkości królik, wypatroszony, podzielony na części
(warto zachować wątróbkę)
1 biała cebula
2 ząbki czosnku
1/2 litra bulionu (użyłyśmy tego na wędzonym boczku Knorra)
4 plastry boczku lub bekonu
pół szklanki białego wytrawnego wina
tymianek, rozmaryn, szałwia - po łyżeczce
papryka słodka, sól, pieprz
liść laurowy
kilka ziaren ziela angielskiego
1/2 szklanki mąki
śmietana 18%, kilka łyżek

Przygotowanie:
Każdą porcję królika nacieramy zmiażdżonym czosnkiem, papryką, solą i pieprzem. Obtaczamy ziołami i mąką, obsmażamy na oliwie razem z pokrojonym boczkiem. Najlepiej w tzw. kastrolce o grubym dnie. Podlewamy całość winem, czekamy aż wyparuje i zalewamy bulionem. Dodajemy pokrojoną wcześniej i zeszkloną cebulę, ziele angielskie i liść laurowy. Dusimy do miękkości, co zajmie ok. 45 min. Na końcu sos zagęszczamy mąką i ewentualnie śmietaną, doprawiamy do smaku.Jeszcze raz go zagotujmy, żeby smaki się połączyły.




Królika można podawać z tłuczonymi ziemniakami z masłem i pieprzem czarnym oraz kapustą duszoną z boczkiem.

czwartek, 25 marca 2010

Czarodziejska maszyna



Gwoli wstępu i wyjaśnienia, zmieniłam wygląd bloga, bo poprzedni kojarzył mi się już wybitnie zimowo; cynamon, gwiazdki, te klimaty możemy już spakować do około października. Szukałam więc czegoś lżejszego, bardziej wiosennego, próbowałam z zielonym groszkiem (może ktoś zdążył się na ten wygląd załapać, bo wisiał przez kilka godzin) zanim doszłam do wniosku, że to jednak nie to.
W końcu zdecydowałam się na to, co widać, i pierwsza opinia była taka, że teraz mój blog jest podobny do bloga Liski. Sama nie wiem, może odrobinę? Jakkolwiek szanuję, podkreślam, że ewentualna inspiracja była mimowolna i nie umyślna. Widocznie estetycznie idziemy podobnymi torami.
Podejrzewam, że za jakieś 3 miesiące będzie kolejna zmiana, bo szybko się nudzę i będę chciała znów bloga odświeżyć.

A wracając do meritum, zakupiłam w końcu maszynę do chleba. Nasłuchałam się kiedyś od kolegi jakie to cudowne urządzenie, jaki ten chleb puszysty, jaki pyszny, ile możliwości daje taka maszyna i jak bezproblemowo się jej używa. Niestety, łatwo mnie nakręcić, więc czym prędzej pobiegłam do sklepu zorientować się co i jak. Wielkość maszyny po prostu mnie przerosła, taka kapkę mniejsza mikrofalówka. Ponieważ powoli zarastam nowymi butami, torebkami i sukienkami, na maszynę uznałam, miejsca już nie ma.
Spokój ten potrwał z miesiąc, gdy zabrałam się za pieczenie normalnego chleba w piekarniku. Podniecona nową aktywnością znalazłam w Empiku książkę o pieczeniu chleba, ponad 300 przepisów, niesamowite kombinacje smaków, różne mąki, ciekawe dodatki smakowe. Książkę niewiele myśląc kupiłam z miejsca, a w domu okazało się że to książka z przepisami na chleby z automatu... wiele to mówi o moich szybkich decyzjach podczas zakupów...

No i nie było rady, trzeba było kupić automat, książka nie mogła się przecież zmarnować! Zdecydowałam się na automat Concept PC 5030. Ma 2 mieszadła, 10 programów, piecze na 2 gramatury chleba i na 3 stopnie przypieczenia skórki. Tradycyjne pieczenie chleba więc zarzuciłam na razie, a póki co wypróbowuję automat. Na razie upiekłam w nim 3 chleby, każdy inny i każdy był bardzo dobry, więc zakupu nie żałuję.
Trochę drażnią mnie dziurki od mieszadeł pod spodem, ale można się przyzwyczaić. Początkowo zszokowało mnie też ile trwa wypiek (bywa, że i 3 godz. 50 minut!), ale przecież w niczym to nie przeszkadza i można sobie nawet wyjść z domu, wszystko samo się wyłączy.

Widoczny na zdjęciu chleb to mleczno-miodowy, z suszonymi śliwkami. W chwili, gdy to piszę, piecze się kolejny, pszenno-orkiszowy z makiem i sezamem.
Wspomniana powyżej książka, z której pochodzą wszystkie chleby to "Domowy chleb" Yvana Cadiou i innych, wydawnictwo Świat Książki.



Naturalnie wiem, że jest to pójście na łatwiznę, jednak nie mam skrupułów, żeby sobie życie trochę uprościć. Jasne, że nie zastąpi on prawdziwego wypieku, ale może być alternatywą na co dzień. W ten sposób chleb na zakwasie będzie dla mnie czymś specjalnym, niecodziennym.

Chleb mleczny z suszonymi śliwkami i miodem




Składniki:
500 gr mąki pszennej
100 gr śliwek suszonych
2 łyżki miodu
50 gr masła
250 ml mleka
opakowanie drożdży suszonych
2 łyżki cukru
1,5 łyżeczki soli

Przygotowanie:
Zasada jest taka, że najpierw wlewamy mokre składniki, czyli mleko, miód, stopione masło. Dodajemy cukier i sól w jeden róg foremki. Wsypujemy mąkę i drożdże (drożdże w drugi róg pojemnika, bo na tym etapie nie mogą się połączyć z solą - chleb wtedy nie wyrośnie).
Ustawiamy program - tu chleb zwykły, basic, ze średnią zarumienioną skórką. Automat sam zapika przy drugim zagniataniu ciasta, gdy będzie trzeba dodać śliwki.

Chleb jest niezwykle puszysty, lekko słodkawy. Część śliwek rozpadła się w trakcie zagniatania, dając piękne brązowe smugi na chlebie, część pozostała w kawałkach. Zjadłam prawie cały z żółtym serem i korniszonami, albo smalcem z ogórkami kiszonymi. Nie na raz naturalnie;-)

poniedziałek, 22 marca 2010

W ramach wprawek



Nie robię świąt w tym roku, w zasadzie nigdy ich nie robię, bo spędzam je z mamą w domu. Moja praca ogranicza się więc do pomagania a zarazem nie przeszkadzania, chociaż lubimy też robić pewne rzeczy razem. Na przykład typową sałatkę jarzynową czy keks. W święta nie lubię wydziwiać, próbować wielu nowych smaków. Chodzi raczej o to, żeby przywołać te dawne, jadane z rzadka.

Takiego keksu, jak robi moja mama, nie chcę próbować robić sama dla siebie. Pewne smaki lepiej jeść w pewnych miejscach, nie przesadzać z ich częstotliwością, żeby nie straciły na swojej wyjątkowości. Przykładowo karpia jadamy tylko na święta zimowe, ma się kojarzyć z nimi, z określonym czasem i nastrojem. Tak samo jest z keksem.

Ale ponieważ mam już chęć wprowadzać się w nastrój, choćby dlatego, żeby czekać cierpliwie na te kilka dni odskoczni, zapożyczyłam przepis od Liski (przepis tutaj), która z kolei wzięła go z paryskiej cukierni Ladurée, w hołdzie dla której na wielu blogach w ciągu ostatnich dni pojawiło się mnóstwo wpisów z makaronikami z okazji wiadomego święta.

Ciasto robi się szybko i przyjemnie, długo zachowuje ono świeżość - polecam jako przedświąteczną wprawkę dla niezbyt utalentowanych w kwestii pieczenia, do których i ja się niestety zaliczam.

Keks pomarańczowy z cukierni Ladurée




Składniki:
150 gr miękkiego masła
120 gr cukru (zostawiłam jak w oryginalnym przepisie)
3 duże jajka
200 g mąki pszennej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
100 gr kandyzowanej skórki pomarańczowej (w oryginale 120 gr)
50 gr rodzynek
50 gr suszonych żurawin (dodałam już od siebie)

Na lukier:
50 g cukru
50 ml wody (zamiast 60 ml)
2-3 łyżki soku pomarańczowego i kilka kropli aromatu rumowego (zamiast rumu)

Przygotowanie:
Masło ucieramy z cukrem, gdy już połączy się na jednolitą masę, nie przerywając miksowania dodajemy po jednym jajku.
Mieszamy w misce mąkę z proszkiem do pieczenia i bakaliami, tak aby całe pokryły się mąką. Potem łączymy masę z suchymi składnikami. Liska je zmiksowała, ja jednak nie chciałam żeby uległy rozlasowaniu w trakcie, wiec tylko wymieszałam wszystko łyżką i kilka razy pulsacyjnie w robocie, żeby nie było grudek.
W trakcie pracy musimy już nagrzać piekarnik do 175 stopni i wysmarować keksówkę masłem.
Piec ok. 50-55 minut aż ciasto się zazłoci i patyczek w nie wbity będzie suchy.

Syrop:
W garnuszku podgrzać wszystkie składniki mieszając. Gdy cukier się rozpuści, doprowadzić do wrzenia i gotować jeszcze 2 minuty. Uwaga żeby nie wykipiało! Gdy lekko przestygnie i zgęstnieje, polać ciasto syropem i poczekać aż zastygnie.
Sam syrop troszkę zmieniłam w stosunku do tego co podała Liska, ale nie miałam po prostu rumu pod ręką, trzeba więc było się jakoś ratować.

sobota, 20 marca 2010

Zamiast drugiego dania



Zabieram się dzisiaj za porządki, koniec tego nieróbstwa! Plan jest taki, żeby wysprzątać całe mieszkanie w jeden dzień, czy się uda, zobaczymy. Nie będę miała czasu na przygotowanie obiadu,więc zapobiegliwie już wczoraj ugotowałam zupę, która będzie mi musiała wystarczyć.

Grochówka nie jest może specjalnie wykwintna, ale bardzo pożywna. Jadam ją bardzo rzadko, zwykle poza domem, a tym razem robiłam ją według nowej kombinacji. Wykorzystałam dwa przepisy z małej książeczki "Najsmaczniejsze zupy" Poradnika Domowego, bo nie mogłam zdecydować się który zrobić. A zupa wyszła dzięki temu pełniejsza. Dodałam dużo marchwi, więc jest niemal słodka - bardzo gęsta i pachnąca wędzonką.

Chlebek, który widać na zdjęciu, to orzechowy - najlepszy kupny, jaki jadłam - z niesamowitej piekarni koło mojego domu, której należy się chyba osobny post. Ale to już innym razem.

Grochówka z wędzonką




Składniki:
1/2 kg grochu łupanego
2 żeberka
spory kawałek boczku wędzonego, jakieś 250 gr
200 gr kiełbasy wędzonej
kabanos wędzony, 1-2 laski
3-4 marchewki
2 pietruszki
1 seler
4-5 ziemniaki
2 ząbki czosnku
1 cebula
2 listki laurowe
ok. 8-10 ziaren ziela angielskiego
1 łyżeczka cząbru
1 łyżka majeranku suszonego
sól, pieprz

Przygotowanie:
Namocz na kilka godzin groch. W osobnym garnku zalej żeberka, liście laurowe i ziele angielskie 1,5 litra wody i gotuj 20-25 minut. Dodaj namoczony groch, zagotuj i zdejmij dokładnie całą pianę. Wrzuć włoszczyznę, ziemniaki (część pokrój w kostkę, 2-3 wrzuć całe) i wyciśnij oba ząbki czosnku praską. Dopraw solą i pieprzem, gotuj dalej aż włoszczyzna zrobi się miękka.

W międzyczasie pokój w kostkę boczek i kiełbasy, podsmaż na odrobinie oliwy, bo tłuszcz i tak się lada moment wytopi. Dodaj cebulkę pokrojoną w kostkę i zasmaż. Gdy włoszczyzna już się podgotuje, dodaj smażonkę do zupy i pogotuj jeszcze parę minut.

Wyjmij z zupy włoszczyznę z całymi ziemniakami. Ziemniaki z pietruszką rozgnieć widelcem i wrzuć z powrotem do zupy. Marchewkę pokrój w plasterki i ponownie włóż do garnka. Dopraw zupę majerankiem i cząbrem, podgrzej jeszcze moment i wyłącz.

Gdy ostygnie, wyjmij żeberka, obierz z mięsa i wrzuć je z powrotem do zupy. Resztki koniecznie zostaw podwórkowym psom, im też należy się coś od życia;-)

Zupa opisana - ja wracam do sprzątania!

czwartek, 18 marca 2010

Syndrom niespokojnego brzucha



Świeżego szpinaku na razie kupić jeszcze nie można, choć nie mogę się go już doczekać. W zastępstwie wystąpi u mnie dziś mrożony w brykiecie, też smaczny.
Zapiekanka, którą dziś pokazuję, jest tak smaczna, że choć w zasadzie tą wielkością najadłyby się spokojnie 4 osoby, to zwykle jak zabiorą się za nią 2 , zostaje z niej tylko kawałeczek, ten którego już żadnym sposobem nie można w siebie wmusić.

Lubię jeść, nawet bardzo. Dlatego niestety często cierpię z przejedzenia. Nie potrafię zostawić na później, łakomstwo zwykle u mnie wygrywa. Choć już więcej nie mogę i nie powinnam, oczy jeszcze by jadły.

Wiem dokładnie jak powinno wyglądać zdrowe żywienie, 5 małych posiłków itd, ale u mnie zwykle są 4 małe i jeden wielki. Oczywiście co jakiś czas świętą zasadą dnia staje się dla mnie 'lekki niedosyt', ale długo to nigdy nie trwa, do czasu aż w spodniach zrobi się 2 kilo luźniej i wracam do starych nawyków.

Zdecydowanie jestem fanką obiadów, są tacy którzy lubią kolacje, inni celebrują śniadania, jeśli mają czas - ja muszę zjeść coś porządnego po powrocie z pracy. Inaczej szukam, podjadam, mam 'syndrom niespokojnego brzucha'. Dopiero napełnienie się po uszy pozwala mi się odprężyć, poczuć błogo i bezpiecznie.

Zapiekanka z fetą i szpinakiem




Składniki:
1 opakowanie ciasta francuskiego
1 opakowanie fety
150 gr sera żółtego lub jedna mozzarella
1 opakowanie szpinaku mrożonego w brykiecie
2-3 ziemniaki
2 cebule, 2 ząbki czosnku
ok. kubek śmietany 18%
1 jajko
sól, pieprz czarny
1/2 łyżeczki kuminu
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
sezam do posypania

Przygotowanie:
Przygotować szpinak. Rozmrozić go w rondelku na maśle, dodać gałkę muszkatołową i kumin, wbić jajko i wymieszać aż się zetnie. Posolić. Dodać na oko śmietany, jednak tyle, żeby w niej nie pływał.
Ugotować ziemniaki i rozgnieść je z odrobiną śmietany, żeby były gładkie. Następnie wkruszyć do nich połowę sera feta i wlać śmietanę, jeszcze utrzeć razem na jednolitą masę. W razie potrzeby dodać jeszcze śmietany.

Czosnek wycisnąć i podsmażyć z pokrojoną w piórka cebulą. Dodać do tego szpinak, wymieszać.
Nagrzewać już piekarnik do temperatury 200 stopni.

Naczynie do zapiekania wysmarować oliwą, wyłożyć dno ciastem francuskim, aby naczynie było całe wypełnione. Ponakłuwać spód widelcem, żeby był przepływ powietrza. Posmarować spód miazgą z ziemniaków. Następnie wyłożyć na wierzch cały szpinak, przykryć resztą ciasta francuskiego. Ponownie ponakłuwać ciasto.
Wierzch posypać kruszoną fetą i startym na dużych oczkach serem żółtym lub porwaną mozzarellą. Posypać sezamem.
Zapiekać 30-35 minut w piekarniku.

Pochodzenie przepisu niestety jest mi nieznane. Musiałam go skądś spisać, ale jest przy nim sporo notatek, więc nie podam źródła niestety.

wtorek, 16 marca 2010

Najeść się i do walki!



W dalszym ciągu w naszych jadłospisach króluje jedzenie pożywne i pokrzepiające. Jak mnie zasypało w niedzielę, tak do tej pory nie mogę się z tego otrząsnąć. Hiacynt na parapecie zakwitł i pięknie pachnie, pewnie póki nie zorientuje się, że pomyliły mu się pory roku.

No tak, wszystko budzi się do życia, niestety również w mojej szufladzie. Od jakichś dwóch tygodni co jakiś czas przeleciała mi przed oczami coś jakby muszka, ale nie zwracałam na to zbytnio uwagi - kot wszystko wyłapie.
Nie tym razem...
Wczoraj w szufladzie z przyprawami, suszonymi grzybami i innymi takimi, zauważyłam, że chyba rozsypało mi się siemię lniane. Ani to siemię było, ani sezam. Moje zbiory zaatakował, jak się okazało po wnikliwym internetowym badaniu, żywiak chlebowiec.

Wygląda 'toto' jak mały, brązowy żuczek, wielkości właśnie ziarna sezamowego. Żeruje na spożywczych produktach, chlebie suszonym, ziołach, przyprawach, nawet mące i herbacie. W mojej szufladzie konkretnie już sobie to żyjątko poczynało, jak sie okazało - prawdopodobnie przyniosłam je niedawno w suszonych pomidorach kupionych na wagę. Najgorsze jednak było to, że z pomidorów przeniosło się całą kolonią do torby (zamkniętej! - ale larwy mają silne szczęki) z szafranem przywiezionym z Turcji. A była to spora torba, nieodżałowana...
W każdym razie mam nauczkę teraz, żeby niczego nie trzymać w torbie foliowej, nawet jeśli mam to za chwilę zużyć, bo potem ta chwila przeradza się w kilka tygodni i problem gotowy.

Posiliłam się najpierw porządnie rewelacyjną brukselką przepisu Deliciously Organic, a potem rozpoczęłam owadzią eksterminację;-)

Brukselka smażona z bekonem



Składniki:
1/2 kg brukselki, lepiej większych główek
4 plastry bekonu, posiekane w kostkę
1 cebula, posiekana w kostkę
sól, pieprz kolorowy, tymianek

Przygotowanie:
Brukselkę oczyść, odkrój końcówki i ugotuj. Przestudź i posiekaj na drobno.
Bekon usmaż na chrupko, zdejmij z patelni dokładnie odsączając go z tłuszczu. Na nim usmaż pokrojoną cebulkę aż się skarmelizuje, dodaj do rondla brukselkę i podsmaż jeszcze z 5 minut. Na końcu dodaj bekon, dopraw do smaku solą, świeżo mielonym pieprzem i tymiankiem.
To wszystko! Zajadaj z tłuczonymi ziemniakami wymieszanymi z masłem i mlekiem oraz z kefirem.



Po takim pożywieniu się niestraszna mi żadne owadzia brać. Choć mam nadzieję, że mole tego nie usłyszą;-)

sobota, 13 marca 2010

Korzenne orzechy po łokcie



Biało, znowu za oknem biało! Końca tego nie widać.
Skoro nie zanosi się na noszenie sukienek i wysokich obcasów, to można sobie jeszcze trochę pofolgować. Kilka ciastek w tę czy w tę stronę, nie ma chyba znaczenia, skoro dalej chodzimy w zimowych futerkach.

Wczoraj przeczytałam niezwykle aromatyczny wpis Bei o przyprawach i uzmysłowiłam sobie, że choć mam w domu ze 40 czy więcej różnych przypraw, to wciąż niewiele o nich wiem. Bardzo porządnie wypisałam sobie wszystkie wymieniane przez Beę z postanowieniem zakupienia, doszkolenia się i wypróbowania. Zrobiłam też mały research wśród internetowych sklepów z przyprawami i oczywiście nie znalazłam tam niczego o czym mowa była w poście... Będę więc musiała szukać dalej, może przy okazji jakichś wyjazdów zagranicznych, bo w Łodzi też ich raczej nie znajdę.
Ja zaopatruję się albo w Nadirze, albo w Składzie Towarów Kolonialnych na Piotrkowskiej, i choć zawsze wynoszę stamtąd coś nowego, to nie sądzę żebym wypróbowała choć połowę asortymentu. Jednak lemon myrtle tam nie ma, choć właśnie na to narobiłam sobie ochoty.

Skoro już byłam wczoraj w tych aromatycznych klimatach to upiekłam ciastka na które przepis wycięłam z ostatniego numeru Kuchni. Skandynawskie ciasteczka pieprzowe, których bazą głównie są korzenne przyprawy, wydały się być idealnym pomysłem. Wyszły bardzo miłe dla oka, pachnące, podobne konsystencją do pierniczków.
Robiłam wszystko dokładnie według przepisu (przytaczam go też jak w gazecie), ale kolejnym razem dodam więcej cukru, raczej brązowego i choć są to ciastka pieprzowe, nie dodam jednak pieprzu (w przepisie sugerowano aż całą łyżeczkę, ja dałam 1/2) - bo nadaje im chwilami zbyt ostry smak. Ciastka najlepiej smakują mi maczane w earl greyu;-)


Pebernødder




Składniki:
250 gr masła o temp. pokojowej
250 gr cukru
2 jajka
600 gr mąki pszennej
2 łyżeczki sody oczyszczonej
po 1 łyżeczce sproszkowanego imbiru, cynamonu
po 1/2 łyżeczki sproszkowanego kardamonu, białego pieprzu

Przygotowanie:
Łączymy mąkę z sodą i przesiewamy. Dodajemy przyprawy i mieszamy łyżką.
W mikserze ucieramy masło z cukrem na kremową masę. Dodajemy po 1 jajku, nie przerywając mieszania. Stopniowo dodajemy do masy mąkę z przyprawami, mieszając w mikserze aż powstanie elastyczne ciasto.

Choć w przepisie podane było robienie z ciasta wałeczków, krojenie ich nożem i formowanie kuleczek, to ja pominęłam ten etap i po prostu biorąc ciasto łyżką, w ręku formowałam kuleczki wielkości orzechów włoskich, potem już laskowych, gdy ciastka jednak okazały się za duże po pierwszym wsadzie.
Nagrzewamy piekarnik do 2oo stopni, ciastka układamy na blasze wyłożonej papierem, w sporych odstępach, bo powiększają swoją objętość dwukrotnie w trakcie pieczenia i wkładamy na 10-12 minut. Wyjdą z tego jakieś 3 wsady.



Z podanej ilości miało wyjść 50 sztuk ciastek, mnie wyszło ich minimum 70!
Wygląda na to, że naje się nimi sporo osób w moim otoczeniu.
Uwaga: ciasteczek lepiej nie jeść na ciepło, bo są wtedy jeszcze bardzo delikatne, muszą ostygnąć i lekko stwardnieć, aby nadawały się do pojedzenia.

czwartek, 11 marca 2010

Uwędzimy się przed wiosną



Fasolka po bretońsku - niedoceniana, wzgardzana i traktowana po macoszemu. Może dlatego, że kojarzy nam się głównie z obozowymi menażkami i jedzeniem na parkingu w trasie. No, takiej uczty to ja rzeczywiście nie polecam, bo faktycznie, do fasolki bardzo łatwo wrzucić wszystko co pod ręką, przyprawić i starać się ukryć, że to dostatek mięs, podczas gdy trafiły do niej raczej nieświeże okrawki z całego tygodnia...

Jeśli ktoś myśli, że w daniu potem tego nie czuć to się myli. A wystarczy przecież po kawałku boczku, kiełbasy, kabanosa, dobrego - nie marketowego gatunku, żeby potrawa pachniała pięknie i ciepło napełniała brzuch.

Powoli kończy się sezon na tego typu ciężkie, sycące jedzenie, już niedługo zaczną nas pociągać całkiem inne smaki, więc musiałam zdążyć z nią zanim śniegi stopnieją. Od dawna chodziła za mną fasolka po bretońsku, dawno też już zakupiłam do niej fasolę, przy okazji odkrywając nieznany mi dotąd rodzaj - peruwiańską fasolę canario, którą muszę do czegoś niedługo wykorzystać.

Fasolka po bretońsku



Składniki:
200 gr. fasoli białej
200 gr fasoli czerwonej
200 gr boczku wędzonego
200 gr kiełbasy wędzonej
200 gr kabanosa jałowcowego
2 cebule białe
2 ząbki czosnku
duży słoiczek koncentratu pomidorowego, może też być przecier pomidorowy
(dodałam też ze 3 łyżki ketchupu Włocławek, który uwielbiam)
tymianek, majeranek, cząber po łyżeczce
słodka papryka, chili 'na oko'
dla fantazji dałam też pół łyżeczki harissy i bardzo mi posmakowało

Przygotowanie:
Oba rodzaje fasoli namoczyłam wieczorem i całą noc stały w garnku. Fasola bardzo chłonie wodę, więc spokojnie można zalać go do pełna. Rano wody trzeba dolać i ugotować fasolę do miękkości w osolonej wodzie. U mnie trwało to 40 minut.

Drugi etap to pokrojenie cebuli w grubą kostkę, a czosnku w plasterki. Kroimy kiełbasę i kabanosy w plasterki, boczek w kostkę. Podsmażamy go najpierw samego aż zacznie się rumienić, a potem dodajemy resztę wędzonki. Nie ma potrzeby dodawać dodatkowej oliwy, bo wytapia się tłuszcz z boczku. Dodajemy jeszcze cebulę i czosnek, które smażą się na wytopionym tłuszczu.

Przekładamy smażonkę do garnka z ugotowaną fasolą, dodajemy suszone zioła, koncentrat i ketchup, oraz doprawiamy. Podgrzewamy jeszcze kilka minut, żeby smaki się połączyły, w razie potrzeby dolewamy wody, żeby nie było zbyt gęste.

I podajemy w misce, z wielką łychą i chrupiącym chlebem. Podane proporcje to minimum 4 miski - w zasadzie wyszedł prawie cały garnek fasolki. Jedzenia będzie aż do końca świata.

wtorek, 9 marca 2010

Delikatny smak tagliatelle



Dziś łagodzący podniebienie makaron ze szpinakiem i serem pleśniowym, zanim jednak przepis, kilka refleksji.

Czy widział ktoś nowy program Magdy Gessler "Kuchenne rewolucje"? Niecierpliwie czekałam na premierę, bo lubię jadać na mieście często, i bo niepokoi mnie w jakim stanie są nasze restauracje. A poza tym, lubię też popatrzeć jak ktoś wpada i robi kompletną, że tak powiem 'rozpierduchę', które to zadanie stało się udziałem Magdy Gessler.
Pierwsza rzecz, pozytywnie zaskoczyła mnie sama prowadząca. Choć traktowałam ją zawsze z szacunkiem, bo nie jest łatwo utrzymać na dobrym poziomie kilka restauracji na raz, to jednak nie do końca z sympatią. Drażnił mnie szczebiot pani Magdy, jej barokowość, jej cukierkowość. A tu okazało się, że to kobieta, która potrafi ludźmi potrząsnąć, wyegzekwować swoje polecenia i sporo w niej ognia. Podobał mi się sposób w jaki rozmawiała z ludźmi, bo nie było tu miejsca na rozstawianie ich po kątach, tylko cierpliwe wytykanie błędów, ale cały czas z szacunkiem. Podobało mi się też, że w odpowiednim momencie sama zakasała rękawy i wzięła się do roboty.

Natomiast sama restauracja to już inna kwestia. Takich, jak ta pokazana w 1 odcinku, jest multum, jest większość obawiam się. Obsługa brana z łapanki, która nie ma nie tylko przeszkolenia w obsłudze, ani nie wie co w zasadzie składa się na ich menu, ale nie ma też elementarnych zasad kultury osobistej czy schludnego wyglądu. Z obsługą podobnie jak z toaletą w lokalu, jeśli toaleta brudna, kuchnia brudna. Jeśli ktoś zatrudnił słabą obsługę, raczej nie przykłada się też do doboru personelu kuchennego, a tym samym do jakości naszego jedzenia.
Każdy ma fatalne doświadczenia z pobytu w restauracjach, nawet tych drogich, których pozornie byśmy o to nie podejrzewali. Przykre, ale coraz częściej wycieczka do jakiegoś lokalu kończy się niezadowoleniem, a mała rzecz jak nieostre sztućce może całkiem zepsuć radość z posiłku.

Polskie restauracje mają więc długą drogę do przebycia, zarówno pod względem wystroju, obsługi, jakości potraw i zasad autopromocji. Miejmy więc nadzieję, że właściciele lokali będą gromadnie zasiadali przed ekranem i coś tam do nich trafi. Mnie to się marzy taki trochę inny program kulinarny. Ukryta kamera, niezapowiedziana wizyta w restauracji i wyjątkowo irytujący gość. To by dopiero było ciekawe!

A dziś danie niezwiązane tematycznie z powyższym postem. Po kilku dniach zupy cebulowej, miałam już jednak dość pokrzepiających pokarmów i zdecydowałam się na delikatny makaron z serem pleśniowym, na który przepis znalazłam na opakowaniu makaronu szpinakowego, którego marki niestety nie pamiętam, ale brzmi 'z włoska' z nazwy. Kubki smakowe odpoczywają przy tym daniu, a przy tym jest proste i smaczne.

Makaron tagliatelle z kurczakiem i szpinakiem



Składniki:
400 gr makaronu, najlepiej szpinakowy
450 gr mrożonego szpinaku w brykiecie
pierś kurczaka
2 średnie cebule
2 ząbki czosnku
100 gr sera pleśniowego (Lazur,Rokpol)
szklanka śmietany 18%
łyżka masła
sól,pieprz,gałka muszkatołowa

Przygotowanie:
Makaron ugotować al dente i przelać zimną wodą.W rondlu roztopić masło,dodać szpinak,powoli go zasmażając.Gdy już będzie ciepły, dodać rozgnieciony czosnek,posolić i popieprzyć wedle uznania.Na patelni zrumienić kawałki kurczaka,dodać pokrojoną na półplastry cebulę.Zeszklić,następnie przełożyć do szpinaku,zalać śmietaną i chwilę poddusić. Teraz trzeba dodać makaron i wszystko wymieszać, może więc być konieczne podmienienie garnka, bo danie może nie zmieścić się w rondlu.Do tego dodajemy pokrojony w kostkę ser pleśniowy.Chwilę dusimy aż ser zacznie się roztapiać. Na końcu posypujemy odrobiną gałki muszkatołowej.

A widzicie ten syfon na zdjęciu?! Kto jeszcze pamięta wycieczki po wodę sodową? A potem sodówka z sokiem malinowym... to były czasy...

sobota, 6 marca 2010

Irańska zupa cebulowa



Pamiętacie taką książkę "Zupa z granatów" Marshy Mehran? Wydało ją kilka lat temu Wydawnictwo W.A.B. w słynnej serii 'z miotłą', na którą składają się różne ciepłe, emocjonalne książki napisane przez kobiety dla kobiet.
Nie jestem zwolenniczką filmów czy książek tylko dla jednej płci, bo dobra twórczość powinna być dla ludzi po prostu, a jednak "Zupa z granatów" okazała się dla mnie przebojem z pewnego powodu.
Dziś, po kilku latach, pamiętam tylko, że była to książka bardzo aromatyczna, przepełniona zapachami przypraw i dalekowschodnich potraw. Bohaterkami były 3 siostry Aminpour, które uciekając przed dyktaturą w Iranie trafiły do małego miasteczka w Irlandii, by tam zacząć nowe życie jako właścicielki rodzinnej restauracji. Początkowa niechęć lokalnych mieszkańców ustępuje oczywiście rozkochaniu w kuchni sióstr. Piękna idea, wielkie marzenie wielu z nas o zmianie swojego życia znajduje tu ujście. Do tych, którym podobał się koncept sprzedania swojego dobytku i zamieszkania w Toskanii (z innej słynnej książki), ta z pewnością trafiła. Co jednak było w niej ciekawego, to przepisy zamieszczone w każdym rozdziale. Pamiętam taki na wodę różaną czy gołąbki dolme, ja jednak spisałam wtedy tylko jeden, dzięki któremu odkryłam czarnuszkę.

Irańska zupa cebulowa to moja zimowa rewelacja. Gotuje się jej cały gar, cały dom pachnie a brzuch się rozgrzewa. Nie przeszkadza wcale ogromna ilość cebuli w niej zawarta, ani to, że je się ją potem kilka dni. Nie wiem niestety na ile oryginalny jest przepis, który podam, bo ulegał chyba jakiejś modyfikacji przez ten czas a nie mam książki aby do niej zerknąć w tej chwili.
W każdym razie, ponieważ złożyła mnie teraz choroba, cieszę się, że mogę sobie odgrzać właśnie miskę cebulowej. Może postawi mnie na nogi, bo wieczorem muszę się zreaktywować na koncert Anity Lipnickiej i nie ma, że boli.

Irańska zupa cebulowa z soczewicą




Składniki:
6 + 1 cebula
300-400 gr czerwonej soczewicy
4-5 ząbków czosnku
2 łyżeczki kuminu
2 łyżeczki czarnuszki
1 łyżeczka kurkumy
1/ łyżeczki kolendry mielonej
litr bulionu z kury, 500 ml wody przegotowanej
oliwa z oliwek
sól

Przygotowanie:
Soczewicę zalać wodą i ugotować według przepisu, czyli na wolnym ogniu dusić z 10 minut. Odcedzić i odstawić.
6 cebul pokroić w piórka, czosnek wycisnąć praską na talerzyk. Przygotować bulion. W wielkim garnku podsmażyć na oliwie czosnek z cebulą - jak tylko zmiękną, dodać kumin, kolendrę i kurkumę. Smażyć kilka chwil aż cebula obklei się przyprawami, zmięknie i zacznie uwalniać się ostry aromat. Zalać całość bulionem, wymieszać. Gdy zacznie się gotować, dodać soczewicę i ewentualnie dodać wody, jeśli jest za gęsto. Posolić zupę i dodać czarnuszkę. Ponownie doprowadzić do wrzenia, a potem gotować na małym ogniu pod przykryciem jakieś 20-30 minut.
Gdy zupa ma być podana, pokroić tę dodatkową 1 cebulę w piórka i podsmażyć ją na patelni na oliwie aż zacznie się brązowić i posypać nią zupę w miseczce po wierzchu. Podawać ze świeżym chrupiącym chlebem, który można zamaczać w zupie, tak smakuje najlepiej.

PS: Zawsze dodawałam całą paczkę soczewicy, ale wtedy zupa jest bardzo gęsta, ilość tę można więc moderować, choć 200 gr to na pewno będzie za mało. Cebuli można dodać więcej lub mniej, też w zależności jak kto woli.
Oryginalnie zupa chyba miała być gotowana dłużej, ale ja nie lubię gdy cebula kompletnie się rozpada, stąd też krótszy czas przygotowania.

czwartek, 4 marca 2010

Czy Bourdain skusiłby się na bułeczkę?


Wielcy szefowie kuchni nie prowadzą naturalnie regularnych blogów, ale czasem mają swoje strony w Internecie, na których można znaleźć ich przepisy. Ja uwielbiam Anthony'ego Bourdaina jak inni wielbią Nigellę (oczywiście nią i J.Olivierem też nie pogardzę), jednak Bourdain to mój faworyt.
Jego podróże śladami kulinarnych smaków są rewelacyjne. To nie nudne wycieczki i sympatyczne pogawędki z tubylcami, wyjazdy Bourdaina to jedna wielka impreza. Gdy ogląda się te programy, ma się wrażenie, że cała ekipa świetnie się bawiła, a najlepiej wtedy, gdy kamera była wyłączona. Ironiczne poczucie humoru, dystans do siebie i kąśliwe uwagi, bez wątpienia szczere, na temat tego, co widzimy na ekranie. Tony nie boi się próbować najdziwniejszych potraw, lubi się dobrze zabawić i nie oszczędza się w życiu. Mam wrażenie, że z kimś takim mogłabym jechać byle gdzie i nie martwić się, że życie jest gdzie indziej.
Postać z krwi i kości!

Szukałam niedawno jego strony w Internecie - jest, ale mało zachęcająca, trafiłam za to też na jego bloga, którego muszę przeczytać od deski do deski (bo w Kill Grillu ujawnił talent i lekkie pióro). Ale, ale, przy okazji znalazłam świetnego bloga wielkiej fanki Tony'ego, Almost Bourdain, a tam proste i zachęcająco wyglądające bułeczki, które zaraz wypróbowałam.

Bułeczki żurawinowo-pomarańczowe



Składniki (mnie wyszło 14 sztuk):
2 i 1/2 szklanki mąki, może być potrzebne trochę więcej
1 duża łyżka cukru pudru
1 i 1/2 łyżki proszku do pieczenia
szczypta soli
szklanka mleka - 250 ml
30 gr roztopionego masła niesolonego
60 gr suszonych żurawin
50 gr skórki pomarańczowej

Przygotowanie:
Rozgrzać piekarnik do 220 stopni.
Połączyć suche składniki - mąkę, cukier puder, proszek do pieczenia i sól. Do miski wsypać też owoce i wymieszać, żeby mąka i reszta obkleiły żurawinę i skórkę.
Dodać zimne mleko i roztopione masło i wymieszać lekko łyżką. Następnie szybko wyrabiać ciasto ręką w misce. Ja musiałam dosypywać mąki, bo ciasto było zbyt kleiste, dosypywałam na oko, do momentu, gdy odchodziło już od palców i było gładkie.

Następnie przełożyć je na posypaną mąką stolnicę i lekko rozwałkować na placek o grubości 3 cm. Szklanką wycinać bułeczki i układać je w formie do pieczenia.

Autorka przepisu radziła aby umieścić je ciasno obok siebie, wtedy wyrosną wyższe, choć trzeba je będzie oddzielić od siebie. Ja jednak zachowałam odstępy między nimi i też było dobrze.

Piec 10-5 minut do momentu, gdy bułeczki zaczną się złocić. Sprawdzić patyczkiem czy ciasto już doszło.



Pyszne na ciepło, jak dla mnie z masłem. Spokojnie można połowę zamrozić i trzymać kilka dni w zamrażarce.
Smacznego!

wtorek, 2 marca 2010

Z nadgryzionej miseczki


Odkąd zaczęłam w blogosferze, dużo bardziej zwracam uwagę na to na czym jem, na czym podaję i jak to jedzenie wygląda. Bo jednak prawda jest taka, że większość z nas ma na stanie domowym kilka talerzy, po dwa rodzaje maksymalnie i zawsze je na tym samym. Są talerze obiadowe, deserowe i te do zupy, i koniec.
To już w kubkach mamy większą różnorodność, pewnie wszyscy mają odpowiednie kubki do picia kawy, czarnej herbaty, zielonej, kakao itp. Swego czasu moje kubki w domu wypełniały całą szafkę, ale jak się dziś zastanowię, to i teraz mam inny kubek do każdego rodzaju napoju. Bo jakoś tak mam, że herbata czerwona wypita z kubka do zielonej to już nie to samo... Czy to wysokie wymagania estetyczne, czy może początki zwykłej nerwicy natręctw, nie wiadomo.

Wiec odkąd mam bloga, zaczęło się zbieranie i innych naczyń. Bo ileż razy można pokazywać jedzenie na tych samych, poza tym zaczęły mi się one nudzić jak się napatrzyłam w sklepach na piękne zastawy i zestawy obiadowe. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zaczynam więc gromadzić niepotrzebne kiedyś miseczki, talerzyki we wzorek taki i siaki, i mimo, że wiem, że to tylko przeniesienie mojej manii zakupowej z ciuchów na akcesoria kuchenne (oby chwilowe!), to nie mogę się po prostu oprzeć!
Już za chwilę konieczne stanie się dokupienie na nie nowej szafki, a potem może i nowego mieszkania, skoro wszystko muszę robić z takim entuzjazmem.

Tymczasem natrafiłam na piękne naczynia autorstwa Helli Jongerius, stworzone dla marki Artecnica. "Beads and pieces" zaprojektowane w 2006 roku, wypalane w Peru przez lokalnych artystów z czarnej ceramiki. Do tego zdobione są czarnymi również różyczkami, koralikami.



Na zestaw składają się z 3 miseczek i butelka na wino przykładowo. Dodatkowym atutem współpracy designerki z artystami z Peru był znak fair trade, jaki przyłożono potem do efektu tej współpracy. Zestawienie tych kolorów z takim ornamentem jest może trochę szokujące, ale na pewno nie słodkie czy lukrowane, co mnie akurat odpowiada.
O ceramice możecie poczytać sobie tutaj.

Ale, na swoim rynku też mamy gwiazdy ceramicznego designu. W zeszłym roku na łódzkim festiwalu designu zachwyciły mnie projekty Kariny Marusińskiej.



Bardzo pomysłowe, dowcipne i jeszcze z wielką ideą na przedzie. Karina używa bowiem materiałów odrzuconych, naczyń ze skazą, połamanych fragmentów porcelany i przekształca je potem w nową jakość. Projektowanie recyklingowe przyświeca jej cały czas, i udowadnia, że można się tym konceptem świetnie bawić.
Rewelacyjne są słoiki z porcelanowymi uszami (Uhaha) czy naczynia nadgryzione zębem czasu (Ogryzki).



A na talerzu z muchą (Owady) chętnie podałabym swoim gościom obiad, czekając na ich reakcję.



Oto strona Kariny